Forum www.wieszchowce.fora.pl Strona Główna
FAQ :: Szukaj :: Użytkownicy :: Grupy :: Galerie  :: Profil :: Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości :: Zaloguj  :: Rejestracja


opowiadania z internetu, swoje itp.

Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum www.wieszchowce.fora.pl Strona Główna -> opowiadania
Autor Wiadomość
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Pon 13:44, 05 Lis 2007 Temat postu: opowiadania z internetu, swoje itp.

tu wklejajcie opowiadania kture znaleźliście w internecie a wam się bardzo podobają, które żeście sami napisali itp.

Syn srebrnego pegaza
Joanna Cieślik


Kiedy stanie się na szczycie Wietrznego Pagórka i zwróci się na wschód Palmiduru widać wielką stajnię i rozległe pastwiska, które należą do Landgrafa Kapibal. Landgraf prowadził hodowlę koni, którą niegdyś założył jego pradziad Ouron. Ouron wybrał sobie to miejsce na założenie stadniny ponieważ Palmidur jako kraina pagórkowata jest bardzo malownicza i posiada wiele ciekawych i odpowiednich miejsc do jazd konnych w teren. Poza tym trawa jest tu soczysta i bardzo bujna, a taka najbardziej smakuje koniom.

Tego dnia poprzez Palmidur biegły pegazy. Słychać było tętent ich kopyt. Pomimo tego, że miały one skrzydła dzięki którym mogły wzbić się w powietrze, dziś ich nie użyły. Stado pegazów skierowało się w stronę Wietrznego Pagórka. Jeden, największy ze srebrzystą sierścią, wysunął się na czoło stada. Pierwszy dotarł na Pagórek, następnie odwrócił się przodem do stajni Landgrafa. W pewnym momencie wzbił w powietrze swoje przednie kopyta- stanął dęba i zarżał donośnie z zadowoleniem. Wiatr rozwiewał jego bujną grzywę, a zielona trawa lekko kładła mu się pod kopytami. Była to oznaka dumy. Dziś Srebrnemu Pegazowi urodzi się syn.

Tymczasem konie Landgrafa spokojnie pasły się na pastwisku, tylko Nabi, trochę zdenerwowana, zaczęła oddalać się od stada. Szła w kierunku zagajnika. Tam mogła się schować w cieniu. Położyła się na soczystej trawie. Osłonięta ze wszystkich stron drzewami zaczęła się źrebić. Swoje wszystkie siły przeznaczała na to, aby młody konik wydostał się na świat. Wkrótce było po wszystkim. Nabi z wielką czułością zaczęła myć małego. On, nie zwracając uwagi na swoją mamę próbował wstawać. Trudno było mu się utrzymać na cienkich, chwiejnych nóżkach. Co chwilę upadał na ziemię, ale nie rezygnował. Dalej próbował, aż do skutku.

Menitia Daritur jak zwykle biegła żwirową dróżką do swojego ulubionego miejsca. Do stadniny koni od Landgrafa Kapibal. Landgraf był przyjacielem Dariturów. Dzięki temu Menitia mogła spędzać z końmi tyle czasu ile pragnęła i mogła jeździć konno kiedy tylko chciała.

Menitia wpadła na dziedziniec przed stajniami i stamtąd poszła na pastwiska. Przywitała się z każdym koniem osobno. Na końcu podeszła do Nabi- jej ulubionego konia. Wprawdzie ostatnio Nabi nie była zbyt miła w stosunku do Meniti, ale jej to nie przeszkadzało- przecież każdy może mieć zły humor. Zaczęła gładzić jej aksamitną, siwą szyję. Nagle spostrzegła małego źrebaka, którego wcześniej nigdy nie widziała. Menitia znała bardzo dobrze wszystkie konie z tej stadniny i na pewno ten był nowy. Wcześniej go tu nie było. Źrebak podszedł do Nabi i zaczął pić mleko.

- To jest twoje dziecko, Nabi?- spytała zaskoczona. Chwile patrzała na źrebaka i klacz, a potem poszła z powrotem na dziedziniec. Szybkim krokiem weszła do stajni.
- Landgraf! Landgraf!- wołała.
- Ooo… Menitia, już jesteś! Co się stało?- siwobrody człowieczek wychylił się z jednego z boksów.
- Landgraf, mówiłeś przecież, że Nabi w tym roku nie będzie się źrebić!- powiedziała z wyrzutem.
- No i nie będzie się źrebić, tak jak powiedziałem.- odpowiedział jej.
- To co robi na pastwisku nieznany mi źrebak i w dodatku pije mleko od mojej ulubionej klaczy.- odparła zdenerwowana Menitia.

Zaskoczony Landgraf szybko poszedł na pastwisko sprawdzić o co chodzi dziewczynie. Gdy zobaczył źrebaka biegnącego za Nabi stanął jak wryty. Potem podszedł do nich i zaczął oglądać małego.

- O nie…- jęknął Landgraf.
- Co się stało? No co?- pytała się Menitia.
- To nie jest koń. To jest pegziokon. Widzisz, ma pozłacane kopyta. Kiedyś Nabi nam uciekła. Pamiętasz? Wtedy pasły się w pobliżu stajni pegazy. Musiał ją jeden ogier- pegaz pokryć. Pegziokon rodzi się z krzyżówki pegaza z koniem. To jest okropne…- wytłumaczył załamany.
- Okropne? To jest wspaniałe! Będę się mogła nim opiekować? Będzie cudownie! Pegziokon…- wykrzyknęła uradowana Menitia.
- Ach… Ty nic nie rozumiesz.- Landgraf machnął ręką i zaczął schodzić z pastwiska. Menitia za nim pobiegła.
- Menitia, ach Menitia. Pegziokony są wspaniałymi zwierzętami jeżeli zaakceptują daną osobę. Jeżeli nie, mogą być bardzo niebezpieczne. W dodatku na pegziokonie może jeździć jedna osoba, bo inaczej pegziokon robi się nerwowy i nieobliczalny. W dodatku on sam sobie wybiera jeźdźca i opiekuna. Więc nie wiem czy on będzie chciał, żebyś się nim zajmowała. Menitię zaskoczyły słowa Landgrafa. Nie spodziewała się, że pegziokony mogą być, aż tak dziwne.
- Jeżeli chcesz mogę dać ci go pod opiekę, ale najpierw dobrze się zastanów. Nie podejmuj decyzji zbyt pochopnie. Możesz też wymyślić mu imię. Tylko bardzo uważaj na niego, żeby przypadkiem nie zrobił ci krzywdy.- powiedział Landgraf.
- Będzie nazywał się Nagel. Dobrze? Zajmę się nim i postaram się go dobrze wychować- powiedziała zdecydowanie Menitia.

Był późny wieczór, gdy Menitia i jej kuzynka, a zarazem najlepsza przyjaciółka Dana Daritur szły do stadniny. Dana także umiała jeździć konno, zresztą tak jak cała rodzina Dariturów. Było to tradycją, ale Dana i Menitia pokochały konie ponad wszystko, tak jak nikt inny z ich rodziny.
Dziś jednak nie szły do koni. Menitia znalazła na jednym z pastwisk Krąg Barotów. Był on osłonięty trzema drzewami. A jedno z nich było wygięte i pochylało się do środka. Baroci byli małymi ludzikami, wesołymi i skorymi do zabawy.

Menitia i Dana uwielbiały oglądać ich Księżycowy Taniec, który wykonywali późnym wieczorem o pełni księżyca.

Schowały się za jednym z drzew i czekały, aż Baroci rozpoczną swój rytuał. Po chwili mali Baroci wyszli ze swoich kryjówek. Rozpalili ognisko i zaczęli swoje śpiewy i tańce. Wyglądali bardzo śmiesznie, ubrani byli w ubranka w różnych odcieniach zieleni i brązu, a ich włosy sterczały na wszystkie strony, jakby nigdy się nie czesali. Podskakiwali wokoło ogniska w rytm muzyki i śmiali się pomiędzy jedną zwrotką piosenki, a drugą. Jeden z Barotów wziął w rączki srebrny pyłek z glinianego naczynia i wyrzucił go w powietrze. Nad Kręgiem rozciągnęła się magiczna poświata. To miejsce, które przed chwilą wyglądało normalnie i zwyczajnie nabrało magicznego blasku. A Barockie przyniszczone i połatane ubrania zaczęły błyszczeć w księżycowej poświacie. Nabrały wyglądu królewskich szat, przynajmniej z daleka miało się takie wrażenie. Barockie dzieci chwyciły się za rączki tworząc wokoło ogniska krąg i dalej tańczyły. Księżycowy Taniec dobiegał końca, zbliżał się czas na ucztowanie i opowiadanie różnych historii. Jeden z Barotów o długiej, białej brodzie, wspiął się na gałąź pochylonego drzewa, usadowił się wygodnie, odchrząknął i zaczął opowiadać:

- Dawno temu, gdy jeszcze w Palmidurze stada Pegazów były tak liczne, że można było je spotkać na każdym kroku, żył starzec o imieniu Pekerer…
- Chodź Dana. Musimy już iść- szepnęła Menitia.
- Poczekaj jeszcze chwileczkę. Tylko posłuchamy tego co on będzie opowiadał. Uwielbiam takie historie.- odpowiedziała wpatrzona w Barotów Dana.
- Oni będą tu siedzieć i opowiadać, aż do rana. My musimy już iść. Jest późno. Zresztą chcę jeszcze zajść pogłaskać konie.- upierała się Menitia.
- No dobrze, idziemy.- Dana niechętnie wstała z trawy i poszła razem z Menitią do stada. Menita stanęła naprzeciwko Nalega. Nie podeszła do niego bliżej, ponieważ mimo tego, że miał już cztery miesiące, nie pozwolił nikomu do siebie się zbliżyć. Można by nawet powiedzieć, że był niedostępny.
W blasku księżyca jego sierść nabrała srebrnego połysku, a kopyta mocniej zalśniły złotem.
- Ale jesteś piękny. Bardzo mi przypominasz pegaza. Tylko skrzydeł ci brak. Ale to nic nie szkodzi i tak jesteś pełen dostojności.- powiedziała Menitia- Szkoda, że nie mogę cię dotknąć. Dlaczego mi na to nie pozwolisz? Przecież nie zrobię ci krzywdy. Chcę żebyśmy zostali przyjaciółmi. Wiesz Nagel, takimi prawdziwymi. Tylko chyba ty tego nie chcesz. Ale zastanów się, może jednak się zdecydujesz…

Mentla długo mówiła do Nagela, a on jej słuchał. Jego czarne, ufne oczy spoglądały na Menitię. Małym siwym ogonkiem odganiał komary, które przeszkadzały mu w wsłuchiwaniu się w jej słowa. Wokół panowała głęboka cisza, przerywana raz po raz parskaniem koni i świstem ogona przecinającego powietrze. Mały pegziokon niepostrzeżenie przysunął się o jeden krok do Meniti. Ona dalej, nic nie zauważając, do niego mówiła. Gdy odwróciła na chwile wzrok od Nagela on znowu, pomału się do niej przysunął. Robił tak co chwilę podczas nieuwagi Meniti. W końcu zaskoczona stwierdziła, że Nagel stoi naprzeciw niej o wyciągnięcie ręki. Stali tak chwilę w ciszy. Menitia już nic nie mówiła. Wokoło nich świetliki, niczym miniaturowe latarenki unosiły się w rześkim powietrzu. Nagle Nagel zaczął powoli wyciągać swój pyszczek w jej stronę. Dokładnie obwąchał jej ręce. Niepewna wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Dotknęła jego srebrzystej sierści, delikatnej jak jedwab. Oszołomiona tym niezwykłym przełamaniem się pegziokona, wpatrywała się w niego delikatnie głaszcząc jego pysk. Ta chwila wydawała jej się magiczna. Równie magiczna jak taniec Barotów.

Wtem nadeszła Dana ponaglając Menitię, że muszą już wracać. Menitia niechętnie przyjęła te słowa. Chciała jeszcze zostać z Nagelem. Jeszcze trochę z nim pobyć. Jeszcze trochę go pogłaskać i jeszcze chwilę pozostać w błogim uczuciu niezwykłości.

Był piękny poranek. Słoneczne promyki lśniły w kropelkach rosy osadzonej na źdźbłach trawy. Ptaki ciesząc się z pogodnie zapowiadającego się dnia, wyśpiewywały radośnie przeróżne melodie.

Menitia siedziała na mchu, którym była porośnięta ziemia pod starym dębem rosnącym na pastwisku. Konie pasły się nieopodal niej. Menitia ciesząc swoje oczy małym Nagelem zagłębiła się w długie rozmyślania. Myślała o tym jak bardzo Nagel się zmienił i jak bardzo się zaprzyjaźnili. Myślała tez o Nabi i zastanawiał się jak wygląda ojciec Nagela. Jaką ma sierść, siwą czy srebrną. I czy w ogóle kiedykolwiek się tego dowie i czy go kiedyś zobaczy. Nagle wszystkie konie odwróciły się w kierunku Wietrznego Pagórka. Z wielkim zaciekawieniem wpatrywały się w coś w oddali. Menitia wstała z ziemi i zobaczyła to, co tak bardzo zainteresowało konie. Na szczycie Pagórka stało stado pegazów. Jeden z nich wyróżniał się swą wielkością i niezwykle srebrną maścią. Pegaz zarżał, a wiatr wiernie doniósł jego rżenie do końskich uszu. I w tym momencie Nagel niespodziewanie ruszył z kopyta. Przegalopował przez pastwisko i z niezwykła lekkością przeskoczył ogrodzenie. Takiego czegoś jeszcze żaden koń nie zrobił. Żaden nie odważył się przeskoczyć tak wysokiego ogrodzenia, które byłoby dla niejednego dorosłego konia- skoczka nielada przeszkodą. A tu młody, dwu i pół letni Nagel zrobił to bez żadnego wysiłku. Menitia rzuciła się za nim, żeby go sprowadzić z powrotem, lecz on już dobiegał do pegazów. Zatrzymał się kilka metrów od nich. Gdy Menitia do niego dotarła zastała go wpatrzonego w wielkiego pegaza. Nagel nawet nie zauważył nadejścia Meniti. Zauroczony widział tylko srebrną sylwetkę na tle błękitnego nieba.

Wtem pegaz odwrócił się tyłem do pegziokona i zaczął powoli odchodzić ze stadem w stronę lasu Falatori. Nagel chciał podążać za nimi, ale Menitia zdążyła w porę go złapać.

- Nagel chodź, idziemy.- powiedziała, lecz on nie reagował. Patrzał jak pegazy zbliżają się do lasu, a następnie wchodzą miedzy drzewa. Gdy ostatni z nich zniknął w gąszczu Nagel szarpnął się z taką siła, że wyrwał się Meniti i pobiegł za pegazami. Meniti nic innego nie zostało jak podążyć śladem swojego podopiecznego.
- Tylko niech nie wchodzą zbyt głęboko Falatori, bo mogą przypadkiem zbliżyć się do granicy z lasem Wyjców, a wtedy mogą sprowokować któregoś z wilków. Ostatnio są bardzo wygłodniałe- Menitia mruknęła posępnie do siebie i pobiegła dalej.

Pegazy zatrzymały się na jednej z licznych polan Falatori. Nagel podszedł do nich i stanął naprzeciw Srebrnego Pegaza. Ten lekko dmuchnął mu w nozdrza. Nagel odpowiedział mu tym samym. Patrzeli na siebie dłuższą chwilę z wielką czułością i zachwytem. Pegaz skubnął zębami kłąb pegziokona w przyjacielskim geście. Następnie wraz ze swoim stadem Wielki Pegaz wzbił się w powietrze i polecieli nad Falatori i nad lasem Wyjców.

- Srebrny Pegaz tu był. Odwiedził nasze progi. Spotkanie jego tu miało miejsce. To zaszczyt dla nas bardzo drogi.- zaszumiały cicho drzewa.

Nagel zarżał żałośnie i w rozpaczy, że nie może polecieć za nimi, pobiegł w stronę gdzie ostatni pegaz zniknął w oddali. Kierował się w stronę granicy.

- Za blisko jesteśmy lasu Wyjców. Po co się tak bardzo zagłębiasz?!- Menitia powiedziała z wyrzutem, gdy już dogoniła pegziokona. Chwyciła go za kantar i zaczęła prowadzić w kierunku domu.
- Oby wilki nas nie zaatakowały. Lepiej się pośpieszmy.- szepnęła, lecz było już za późno. Niewielka sfora wilków już ich spostrzegła i zaczęła się zbliżać. Głodny wilk jest bardziej wyczulony w słuchu i węchu niż wilk syty. Wilki zaczęły zamykać swoje ofiary w kręgu. Strach przeszył Menitię i Nalega.
- Uciekaj Nagel!- krzyknęła.

Pegziokon przestępował nerwowo z nogi na nogę, nie wiedząc co czynić. Instynkt podpowiadał mu ucieczkę, ale coś w jego głębi przypominało mu, że jest jeszcze Menitia- jego opiekunka i droga przyjaciółka i, że ją też trzeba uratować. Sama sobie przecież nie poradzi. Zmagał się dłuższa chwile z dwoma odmiennymi uczuciami. Wilki były coraz bliżej. Szły w ich kierunku obnażając swoje ostre jak brzytwa kły.

- Uciekaj Nagel!- krzyknęła rozpaczliwie Menitia. Ale Nagel jej nie posłuchał. Już zdecydował. Pośpiesznie, ale delikatnie trącił ją pyskiem nakazując wsiąść na swój grzbiet. Menitia przez chwilę się zawahała. Nikt przecież jeszcze na nim nie siedział, bo nie został jeszcze ujeżdżony. Ale gdy usłyszała za swoimi plecami groźne, przeciągłe warknięcie, bez namysłu wskoczyła na jego grzbiet. Nagel wziął niewielki rozbieg i przeskoczył ścianę wilków. Straszne, wilcze oczy patrzały na Nalega. Menitia czuła, że bestie rzuciły się w pościg za nimi. Uczepiona grzywy pegziokona pędziła razem z nim przez las. Nagel zwinnie wymijał stare, obsypane zielonymi liśćmi drzewa. Gdy wybiegli z lasu, rzucił się cwałem. Biegł tak szybko, że krajobrazy po bokach się rozmazywał. W końcu dobiegli do stajni. Nagel przeskoczył ogrodzenie i poczuł się bezpiecznie. Na swoim pastwisku nie obawiał się wilków, wiedział, że Landgraf by je przegonił. Menitia z niego zeszła. Przytuliła się do jego szyi. Łzy szczęścia spływały jej po policzkach.

- Gdybyś nie pozwolił mi siebie dosiąść, już byśmy się nigdy nie zobaczyli. Wilki by mnie rozszarpały. Dziękuję ci mój Nagelku.- wyszeptała. Nagel oparł swój pysk o jej ramię. On też jej dziękował. Dziękował jej za to, że ona się nim zajmuje, a nie kto inny. Tak wspaniałej opiekunki nie mógł sobie nawet wymarzyć.

Siodlarnia Landgrafa była bardzo przytulnym miejscem. Cała była zrobiona z bukowego drewna. Na jednej ze ścian wisiały bogato zdobione siodła i ogłowia. Pod nimi stały skrzynki z końskimi szczotkami. Na drugiej ścianie rzędem wisiały piękne obrazy, na których uwieczniono liczne konie. W rogu stał drewniany stół i dwie ławy. Naprzeciw pięły się w górę schody, także drewniane. Prowadziły one na strych nad stajnią, gdzie składano siano. Właśnie w tej siodlarni Menitia z Landgrafem siedziała popijając herbatę. Menitia poprosiła Landgrafa o rozmowę. Miała tyle pytań, na które nie znała odpowiedzi. Nigdzie bowiem nie znalazła żadnych książek ani zapisków o pegziokonach. A większość jej pytań właśnie dotyczyło tych stworzeń. Najbardziej chciała się dowiedzieć jak się je ujeżdża.

- Ujeżdżanie koni to bardzo trudna i skomplikowana praca.- powoli zaczął Landgraf- Z pegziokonami jest jednak inaczej. Ty nie będziesz musiała nic robić z wyjątkiem zaprzyjaźniania się z nim. Pegziokony sobie bardzo cenią jeźdźców, których bardzo dobrze znają i lubią. Jak już wiesz może go dosiadać tylko jedna osoba, która zostanie przez niego zaakceptowana. Pegziokony to zwierzęta bardzo szlachetne i dostojne, bo płynie w ich żyłach srebrna krew pegazów. A końska krew jeszcze je uszlachetnia. Jak sama widziałaś z pegziokonami się dogadać nie jest tak łatwo, bo zdają sobie sprawę z wysokości swojego rodowodu. Byle kto się do nich nie zbliży. Żeby podejść do niego trzeba być osobą dobrą, szczerą no i oczywiście zaakceptowaną przez niego.

A wracając do ujeżdżania: Pegziokony same wybierają dzień i miejsce, kiedy to ma się stać. Czasem staje się to wcześniej, a czasem później. W zależności od stopnia zaufania do opiekuna. Gdy już nadejdzie ten dzień, Nagel do ciebie sam podejdzie i będzie ci kazał na siebie wsiąść. Oczywiście jeżeli ciebie wybierze, a nie kogo innego. Od czasu gdy na niego wsiądziesz pierwszy raz, będzie ujeżdżony. Wydaje się bardzo proste, ale jeżeli pegziokon postanowi, że nie chce być ujeżdżony, nic już na to nie poradzisz.
Menitia w wielkim skupieniu słuchała słów Landgrafa.

- W takim razie Nagel jest już ujeżdżony- uradowana niemalże krzyknęła.
- Jak to?!- Landgraf nie ukrywał swojego zaskoczenia. Menitia wcześniej nie mówiła mu o ucieczce Nagela i o wilkach. Jakoś nie było okazji. Teraz jednak opowiedziała mu wszystko. Łącznie ze szczegółami.
- No tak. Nasz Nagel to niezły łobuz. Jest jednak tez dobroduszny. Równie dobrze mógł wrócić sam. Dobrze, ze tego nie zrobił.- stwierdził Landgraf.
- Też się cieszę, że pozwolił mi wsiąść na siebie. Dzięki niemu jestem cała i zdrowa. Jak teraz będę mogła na nim jeździć, to powiedz mi jakie mam wziąć dla niego ogłowie i siodło.- powiedziała Menitia.
- Menitia, ty nigdy na niego nie włożysz siodła! Pegziokony nie znoszą siodeł. Z ogłowiami jest trochę lepiej. Zaraz dam ci jedno. Jeszcze go nie używałem, ale powinno być dobre na Nagela.

Landgraf wyjął z szafki piękne ogłowie z brązowej skóry. Było bardzo eleganckie z ozdobnym naczółkiem. Menitia patrzała na nie z zachwytem.

- Pójdę mu je przymierzyć!- wykrzyknęła.
- Nie.- zatrzymał ją- Z ogłowiem będziesz musiała jeszcze poczekać, ale nie martw się, będziesz mogła na nim jeździć bez ogłowia. Na początku na pewno będziesz się dziwnie czuła kierując go samym dosiadem i łydkami. Nie minie jednak długi czas, a ty się do tego przyzwyczaisz. Zobaczysz, tak jest o wiele przyjemniej. Więcej będziesz też czerpać radości z jazd. Naprawdę, możesz mi wierzyć.

Menitia chwilę nad czymś się zastanawiała, w końcu zapytała:

- Czy będę też mogła z Nagelem skakać przez przeszkody? Ja bardzo lubię skakać.
- O tak! Oczywiście, że będziesz mogła. Bardzo dobrze się składa, że lubisz skakać. Pegziokony to mistrzowie w skokach. Umieją przeskoczyć nawet wysoką przeszkodę. One uwielbiają to robić.- odpowiedział Landgraf.

Ucieszona Menitia podziękowała mu za wszystkie informacje, pożegnała się i poszła. Wstąpiła jeszcze na chwilę do Nagela, żeby podzielić się z nim swoją radością, a potem pobiegła do domu na obiad.

Wyczyszczony Nagel lśnił się w słońcu, a Menitia stała i dumnie przyglądała się swojemu dziełu. Aby doprowadzić go do takiego stanu musiała spędzić godzinę na szczotkowaniu go. Nagel za bardzo się nie przejmuje swoim wyglądem i wykorzystuje każdą okazję, aby się wytarzać w piasku lub ziemi. On uwielbia taki masaż grzbietu, lecz Menitia tego nie pochwala, bo to ona go musi potem czyścić, a po takiej piaskowej kąpieli jest to jeszcze trudniejsze niż zwykle.

Dzisiaj Menitia przyłożyła się do czyszczenia Nagela jeszcze bardziej. Dziś miała pierwszy raz wyjechać z nim w teren. Chciała, żeby każdy kto by ich zobaczył podziwiał jej pięknego pegziokona. Już widziała oczami wyobraźni jak galopuje na Nagelu po otwartej przestrzeni, jak jej włosy rozwiewa wiatr, a jego grzywa lekko faluje. Tak długo czekała na tą chwilę, na ten dzień. Menitia założyła Nagelowi na pysk ogłowie i wsiadła na niego. Pegziokon nie przepadał za ogłowiem, dopiero trzeci raz je nosił, ale bardzo kochał Menitię i jej ufał, i tylko dlatego pozwalał jej na takie rzeczy.

Nagel lubił jeździć z Menitią, lecz powoli zaczynały mu się nudzić jazdy na tym samym czworokątnym, piaszczystym maneżu. Chciał odmiany, zamiast kłusować ciągle po okręgu marzył o tym by móc pokłusować, a jeszcze lepiej pocwałować prosto przed siebie bez ograniczeń. I w końcu spełniło się jego marzenie. Wraz z Menitią zamiast na maneż pojechali do lasu. Obydwoje bardzo przejęci i zadowoleni czerpali jak najwięcej przyjemności z jesiennej przejażdżki. A bajkowy obraz lasu jeszcze bardziej dodawał temu uroku. Mijając brzozy i stare dęby dojechali do niewielkiego strumyczka, który przecięli. Stępem wyjechali z lasu. Nagel zobaczył ogromne, zielone łąki. Chciał przyśpieszyć kroku, pobiec jak szalony, lecz wiedział, że musi słuchać się Meniti i czekał aż ona mu na to pozwoli. Wkrótce i Menitia dała ponieść się emocjom i już cwałowali w szaleńczym pędzie. Nawet nie wiedzieli dokąd jadą, ale się tym nie przejmowali. Dla nich była tylko ważna ta chwila. Ta chwila, w której Menitia przylgnęła do grzbietu Nalega i pomknęła wraz z nim. Wiatr wplątywał im się we włosy i dawał cudowne wczucie wolności. Uczucie, że nie ma nikogo więcej oprócz nich i nic nie ma znaczenia. Ona, Nagel, wiatr i bezkresna zieleń i nic więcej. W końcu musieli zwolnić, no na horyzoncie pokazały się drzewa. Jakiś mały zagajnik. Zaciekawieni podjechali tam swobodnym kłusem. Z jednej strony brzozy o złotych liściach tworzyły coś w stylu bramy od której w głąb zagajnika prowadziła brukowana, wąska dróżka. Menitia i Nagel nie zdążyli nawet ochłonąć po cudownym szaleństwie, kiedy to starali się dogonić wiatr, a tu już następna rzecz wprawiła ich w wrażenie. Szczególnie Menitię. Brukowana ścieżka doprowadziła ich do centrum zagajnika gdzie był malusieńki wodospad, z którego spływała perlista woda. Wokoło rosły piękne kwiaty i krzewy. Po trawie wił się bluszcz, na którym kwitły małe, niebieskie gwiazdki, a na drzewach liście mieniły się różnymi odcieniami czerwieni i brązu.
Gdy olśniona Menitia doszła do siebie zauważyła siedzącego na ławce pod drzewem małego, brodatego Barota. O dziwo nie uciekł przed nimi, nigdzie się nie schował. Tylko ze zdumienia aż otworzył usta. Menitia nie wiedząc co robić stała z Nagelem w tym samym miejscu bojąc się poruszyć, aby Barot nie uciekł. W końcu stary Barot odezwał się:

- Cóż za szczęście! Jako pierwszy z mojego rodu widzę syna Srebrnego Pegaza! To dobry znak, że Silvano do nas zawitał. Będzie nie nam od dzisiaj lepiej wiodło. Nie zaznamy głodu i zimna, co ostatnimi czasy często odczuwaliśmy. Silvano dobrze nam wróży, tak jest napisane w Starej Księdze Leśnych Barotów. Dzięki ci przyjaciółko pegziokona, że przybyłaś razem z nim do naszego zagajnika. Witaj srebrny Silvano!

Zdumiona Menitia nie wiedziała co powiedzieć. „Jaki Silvano?”- zastanawiała się- „Przecież mój pegziokon to Nagel.”
Nie mogła uwierzyć, że o Nagelu jest wspomniane w Barockiej Księdze. „Pewnie coś mu się pomyliło.”- myślała.

- Ale on nazywa się Nagel, a nie Silwano.- w końcu powiedziała.
- Nagel.- tak ludzie go nazywają, a my Baroci mówimy na niego Silvano, znaczy to Syn Srebrnego Pegaza. Silvano to skrót, naprawdę to brzmi Silve Tut Anoviano.

Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać przyjaciółko Silvana. Niewielu udaje się z nim zaprzyjaźnić, a tym bardziej jeździć na jego grzbiecie. Zostałaś wybrana, a to znaczy, że jesteś niezwykła. Niezwykła, bo twa dusza cię tu zaprowadziła, a ty podświadomie Nagela. Nikt tu jeszcze z ludzi nie trafił, prócz ciebie. Witaj Synu Pegaza w naszych progach- Barot ukłonił się w stronę Nagela i podszedł do miniaturowego wodospadu. Zakasał brązowe, przyniszczone rękawy i włożył ręce do wody. Po chwili wyjął dwie perełki ociekające wodą.

- W podziękowaniu za dobrą wróżbę chciałem wam to dać. Będzie to wasz znak, że jesteście przyjaciółmi.- Barot wziął jedną perełkę i podszedł do Nagela. Nagel schylił do niego łeb, a ten przetarł perłą pasmo jego grzywy. Następnie zrobił to samo na brązowych włosach Meniti. Perły zniknęły, ale pozostawiły po sobie ślad. Menitia przejrzała się w tafli wody. Pasmo jej włosów mieniło się w słońcu delikatnymi kolorami. Tak samo jak pasmo z grzywy Nagela. Menitia podziękowała Barotowi. Nagel w przyjacielskim geście dotknął go chrapami.
- Jedźcie już, bo niedługo będzie ciemno. Musicie wrócić przed zmierzchem, bo potem robi się niebezpiecznie.

Menitia wsiadła na Nagela i ruszyli stępem w stronę wyjścia z zagajnika. Barot poszedł z nimi. Gdy brukowana, szara dróżka się skończyła stanął i powiedział:

- Kierujcie się w stronę gdzie teraz zachodzi słońce to traficie do domu. Potem się pożegnali i pokłusowali w wyznaczoną stronę. Gdy po chwili Menitia odwróciła się by sprawdzić czy Barot jeszcze tam jest, nie zauważyła nic prócz zielonej trawy. Zagajnik zniknął. Zdumiona nie umiała zrozumieć co się stało.

Ostatnio Landgraf miał kłopoty finansowe i musiał szybko sprzedać jakiegoś konia, aby utrzymać stajnię. W niedługim czasie pojawił się człowiek chętny zakupić rumaka. Landgraf zadowolony, że pojawił się przyszły nabywca zaczął pokazywać mu wszystkie konie. Prezentując je wymieniał w każdym jakieś zalety, bo jego konie były prawie bez wad. Zamyślony Kacper słuchał Landgrafa, a gdy ten skończył, zauważył, że nie został pokazany pewien siwek, który stał w ostatnim boksie.

- Panie Kacprze, to nie jest koń tylko pegziokon i nie jest on na sprzedaż, ponieważ przywiązuje się tylko i wyłącznie do jednej osoby. Dla innych może być niebezpieczny.
- A mógłbym go tylko zobaczyć w ruchu?- zapytał zainteresowany pegziokonem Kacper.

Landgraf przywołał do siebie Menitię i poprosił ją, aby wzięła Nalega na maneż. Pokonując galopem koła Nagel rozdymał szeroko nozdrza, a w jego grzywie plątały się promienie słońca.

- Piękny, cudowny. A jak on się rusza… Jak lekko pokonał tą przeszkodę!- szeptał zachwycony Kacper.

Po skończonym pokazie Kacper poprosił Landgrafa, aby ten pozwolił mu się na Nagelu przejechać. Landgraf nie chciał się zgodzić, ale Kacper nie dawał za wygraną. W końcu Landgraf się ugiął pod jego prośbami. Gdy Kacper wsiadał na Nagela Landgraf podkreślił:

- Niech pan pamięta, że pan to robi na własną odpowiedzialność. Ten pegziokon może być naprawdę niebezpieczny!

Menitia była zaniepokojona, nie chciała żeby coś się stało panu Kacprowi. Chciała przecież, aby kupił któregoś z koni, a gdyby mu się coś stało to na pewno by już nie mogli na to liczyć. Jednak w głębi serca Menitia traktowała Nalega jak tylko swojego i nie chciała, żeby ktoś inny na nim jeździł. Po prostu była o niego zazdrosna.

Pan Kacper sprawiał wrażenie jakby był pewien, że nic mu Nagel nie zrobi. A Nagel szedł pod nim spokojnie i się go słuchał. Czuł, że ten człowiek jest mistrzem w jeździe konnej i nawet mu jego obecność nie przeszkadzała. Widząc to Menitia zmartwiła się: „On mnie wcale nie kocha”- pomyślała.
Przygnębiona stała wraz z Landgrafem opierając się o ogrodzenie maneżu. Menitia zrobiło się przykro do tego stopnia, ze musiała powstrzymywać się od łez . Nagel to zauważył. Znów zaczął walczyć z dwoma różnymi uczuciami. Ten człowiek- Kacper- ma nad nim wielką władzę, coś takiego w sobie ma, że Nagel się go słucha. Ale Menitia to jego przyjaciółka, która była zawsze przy nim, którą kochał. Ją znał od urodzenia, a go tylko przez chwilę. I w tym momencie przypominały mu się te cztery lata spędzone z Menitią…

Gdy Kacper kazał zagalopować Nagelowi, ten zerwał się cwałem, przebiegł przez środek maneżu i oddał piękny skok. Przeskoczył ogrodzenie ponad Menitią i Landgrafem, a następnie zawrócił i zatrzymał się przy Meniti. Kacper dzielnie się trzymał na nim, pomimo braku siodła, ale przy ostrym zakręcie stracił równowagę i spadł. Leżąc w trawie zobaczył jak Nagel delikatnie skubnął Menitię. Landgraf szybko podbiegł do Kacpra.

- Nic się panu nie stało? Mówiłem, że nigdy nie wiadomo co on zrobi… - Miał pan, panie Landgrafie rację. Ten koń jest tyko jednego człowieka i akurat należy do tej dziewczyny. Nie można go komu innemu sprzedać. Menitię radość rozpierała. Jednak Nagel jest jej, a ona jego. Są przyjaciółmi! Przyjaciółmi na zawsze. A pan Kacper kupił innego konia. Kupił Dubaja, który też był piękny i dobrze skakał. Landgraf dostał pieniądze, które potrzebował, a Meniti poprawił się humor.

- Dobrze Dana! Ładnie skoczyłaś. Tak trzymaj!- zawołał ucieszony Landgraf. Dana właśnie trenowała skoki na Nabi. W najbliższym czasie miał odbyć się konkurs organizowany w stajni Landgrafa i Dana wraz z Nabi będą brały w nim udział.

Dana dalej galopowała po maneżu najeżdżając na kolejne przeszkody. Menitia ją obserwowała, a Nagel stał obok niej i skubał trawę. Nabi znów oddała wysoki skok i lekko przeleciała nad przeszkodą. Nagel w końcu zainteresował się wyczynami swojej mamy. Przez chwilę spoglądał w jej stronę, a następnie niezauważalni przemknął za Landgrafem i Menitią, i przez otwartą bramę wbiegł na maneż. Poczekał chwilę, aż Nabi przebiegnie obok niego i pogalopował za nią.

- Nagel co ty tam robisz?!- zawołała zaskoczona Menitia.

Nagel przeskakiwał przeszkody razem z Nabi. Klacz widząc, że biegnie obok niej jej syn była trochę zdezorientowana, ale dalej szła przed siebie. Nagel zadowolony raz po raz parskał. Na maneżu wzbiły się tumany piasku. Pył drażnił oczy i następny skok był nieudany. Dana nie zauważyła przeszkody. Gdy klacz odbiła swoje kopyta od ziemi dziewczyna zachwiała się i runęła w dół. Nagel w porę zatrzymał się. Gdyby zrobił to parę metrów dalej staranowałby Danę. Wystraszona Menitia podbiegła do kuzynki.

- Nic ci nie jest?- spytała.

Na szczęście Dana była cała i zdrowa. Zarobiła tylko parę siniaków na ciele. Landgraf przywołał dziewczyny do siebie. Nie wiedząc o co chodzi szybko do niego podeszły.

- Nasze zawody musimy jakoś rozpocząć i zastanawiałem się jak to zrobić, żeby było efektownie. Nic jednak nie mogłem wymyślić. Teraz nasunęła mi się pewna myśl- powiedział Landgraf.
- Co wymyśliłeś?- spytała zaciekawiona Dana.
- Gdy patrzałem jak Nagel i Nabi razem skaczą byłem zaskoczony ich harmonią. Nigdy tego razem nie robili a wypadło im to dobrze. I tak sobie pomyślałem, że można by tak rozpocząć zawody. Para jeźdźców przejechałby razem plac z przeszkodami.
- O jakich jeźdźców ci chodzi?- próbowała się dowiedzieć Menitia.
- Menitia, chodzi mi o was! O ciebie i o Danę. Ty byś jechała na Nagelu, a ty Dana na Nabi. Tylko nie wiem czy się zgodzicie.
- Oczywiście, że się zgodzę! O wiele chętniej pojadę razem z Menitią. Chociaż bym musiała zrezygnować z udziału w zawodach.

Obydwie dziewczyny były bardzo zadowolone z pomysłu Landgrafa. I teraz razem trenowały. W końcu jednak znudziło im się to i zdecydowały urozmaicić sobie jazdę.

Jednego dnia poszły razem na pieszo do lasu. Tam zrobiły sobie na ścieżkach i między drzewami przeszkody. Do ich budowy użyły powalone drzewa, przyniosły też kilka drewnianych beczek, za przeszkody posłużą im również rowy. strumyki i niewielkie krzaki. Ucieszone, że same sobie zrobiły nową trasę skokową, postanowiły, że już następnego dnia ją wypróbują.

Gdy tylko słońce zdążyło pokazać się na wschodzie, Menitia już wyskoczyła z łóżka. Szybko się ubrała, zjadła śniadanie i poszła po Danę. Po chwili były już w stajni. Przygotowały swoje wierzchowce do jazdy i wyjechały na nich na dwór. Nabi idąc obok Nagela zwróciła swój łeb w jego stronę i szepnęła po końsku:

- Jak się cieszę, że jesteśmy tutaj razem i, że razem będziemy występować, mój synku.

Nagel potajemnie uśmiechną się do niej. On też cieszył się z tego powodu. Na horyzoncie pojawiła się pierwszy pień, który miał zostać przeskoczony. Menitia i Dana dały znak, aby Nagel i Nabi przyśpieszyli. Nagel z radości bryknął, a gdzieś z krzaków wyleciały ptaki, które wystraszył tętent kopyt. Kuzynki były tak skoncentrowane na jeździe, że nawet nie zauważyły jak zaczęła się zmieniać pogoda. Zawiał silny wiatr, a liście na drzewach niepokojąco zaszumiały. Niebo, które dotychczas było błękitne, zaczęło szarzeć. Ciemne chmury już napłynęły i spadły dwie pierwsze krople deszczu. Dana zatrzymała Nabi i zawołała:

- Menitia! Musimy wracać, bo chyba będzie padać!

Gdy przejechały kilka metrów drogi powrotnej, słowa Dany się sprawdziły. Z nieba lunęły tysiące dużych i mokrych kropel i w jednej chwili cały Palmidur z przyjaznej krainy zmienił się w szary i smutny. Dana i Menitia skulone jechały do stajni. Konie szły z pochylonymi w dół łbami. Deszcz spływał po ich ciałach. Gdy dotarli do stajni na dziewczynach nie pozostało ani suchej nitki, a na Nagelu i Nabi ani jednego suchego włoska. Kiedy Landgraf ich zobaczył, to się przeraził.

- Szybko wycierajcie się, a potem raz dwa wysuszyć konie!- zawołał- Żebyście mi się tylko nie rozchorowali!

Dania i Menitia posłusznie wykonały słowa Landgrafa. Następnie podziękowały koniom za jazdę i wróciły do domów, aby się ogrzać przy trzaskającym ogniu kominka.

Budowa placu skokowego, przygotowywanego na zawody właśnie została zakończona. Efekt był wspaniały. Zielona, krótko przycięta trawa tworzyła podłoże, kolorowe przeszkody po bokach zostały przyozdobione bujnymi kwitami, a z jednej strony ogrodzenia, od zewnątrz, postawiono drewniane ławki tworzące trybuny dla widzów.

Zawodnicy już przygotowani z niecierpliwością czekali na rozpoczęcie zawodów. W końcu nadszedł ten moment. Landgraf wyszedł na środek i przywitał jeźdźców oraz widzów. Następnie wyjechała Menitia na Nagelu i Dana na Nabi. Konie miały splecione grzywy, a dziewczyny były ubrane w odświętne stroje. Po pięknym pokonaniu wszystkich przeszkód przez Danę i Menitię zachwyceni widzowie zaczęli bić brawo. Potem wyjechał pierwszy zawodnik biorący udział w tej konkurencji. Szczęśliwa Menitia poszła odprowadzić Nagela do stajni. Cieszyła się, że ma to już za sobą. Była tak zdenerwowana, że myślała, że w końcu nie da rady przeskoczyć żadnej przeszkody. Na szczęście wszystko poszło gładko. Gdy Menitia ochłonęła po swoim przejeździe, poszła do Landgrafa, który obserwował zmagania zawodników.

- Popatrz Menitia kto również przyjechał!- zawołał Landgraf.
- Pan Kacper na Dubaju!- wykrzyknęła zaskoczona Menitia.

Landgraf był dumny, że koń z jego stadniny tak imponująco się przedstawił, a po podliczeniu punktów zajął drugie miejsce. Ale to nie był koniec tej imprezy konnej. Odbył się również konkurs dla dzieci, które na swoich kucykach o gęstych grzywach pokazały co potrafią. Krótkonogie koniki posłusznie wykonywały polecenia swoich jeźdźców. Grzecznie kłusowały i bez oporu galopowały. Szczęśliwe dzieci, gdy schodziły ze swoich rumaków w podziękowaniu tuliły się do nich i dawały pyszne marchewki.
Potem miał odbyć się wyścig amatorów. Nagle Menitia zapragnęła również wziąć w nim udział.

- Landgraf mogę pojechać?- prosiła błagalnie. Landgraf był przeciwny jej pomysłowi. Tłumaczył się tym, że Nagel jest zmęczony po skokach i wrażeń mu wystarczy na ten dzień. Menitia pobiegła sprawdzić czy Landgraf miał rację. Wprawdzie Nagel zachowywał się w boksie bardzo spokojnie, ale nie wyglądał na zmęczonego, a wręcz przeciwnie na lekko pobudzonego. W końcu Landgraf zgodził się:
- No dobrze, ale pamiętaj, że pozwalam ci tylko dlatego, że jest to pegziokon i ma więcej siły i mocniejsze nerwy niż normalny koń. Takie obciążenie negatywnie by wpłynęło na zwykłego konia.
- Dziękuję, dziękuję Landgraf!- zawołała Menitia.

Na linii startu ustawiły się konie, również była tam Menitia i Nagel. Nagel zebrał się w sobie i kiedy dano znak do startu, wyskoczył jak torpeda. Wyobraził sobie, że gonią go wilki, co jeszcze bardziej zmotywowało go do biegu. Wyciągał swoje nogi tak daleko jak tylko mógł, żeby wygrać. Menitia musiała się chwycić jedną ręką jego grzywy, żeby przypadkiem nie spaść.

- Dalej! Biegnij!- kibicowała im Dana

Z prawego boku Nalega pokazał się koń, który zaczął go wyprzedzać. Menitia ścisnęła Nagela łydkami, a ten przyśpieszył. Wszystkie inne konie zostały w tyle. Pegziokon pierwszy dobiegł do linii mety. Menitia nie mogła się powstrzymać od nagłego przypływu radości.

- Wygraliśmy! Wygraliśmy Nagelku!- tuliła się mocno do niego.

Nagel dumny z siebie podniósł łeb jak najwyżej, aby podkreślić swoje zadowolenie. Jego nozdrza chwytały łapczywie powietrze. Zaskoczony Landgraf podszedł do pary zwycięzców, aby im pogratulować. Nie spodziewał się takiego przebiegu sytuacji, myślał, że Nagel nie będzie taki szybki. Menitia poszła odprowadzić pegziokona do boksu, aby odetchnął po dzisiejszych trudach.

- Tu masz jabłko w nagrodę. A teraz już odpoczywaj mały.- szepnęła mu jeszcze do ucha i wróciła z powrotem na dwór. Impreza dalej trwała aż do samego wieczora. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi uczestnicy zaczęli się rozjeżdżać do domów. Zadowoleni odchodząc wychwalali dobrze zorganizowany dzień, wspaniałych zawodników i konie.

Była noc. Pastwiska spowijał mrok. Jedynym jasnym punktem był sierp księżyca. Konie skubały trawę, a Nagel pod jednym z drzew drzemał. Gdzieś w pobliżu trzasnęła łamana gałązka. Nagel spojrzał w stronę lasu. Na tle ciemnych drzew zobaczył białe sylwetki. Cichym rżeniem ktoś go zawołał. Nie wiedział dokładnie kto to, ale gdy podszedł bliżej, zauważył pegazy. Wzywały go. Nie wiedział po co i dlaczego, więc chciał poznać przyczynę. Przedostał się przez ogrodzenie pastwiska i podszedł do nich. Było ich trzech, wysłane zostały przez stado. Jeden z nich, o perłowym odcieniu sierści kazał Nagelowi za nimi iść. Weszli w las. Dłuższą chwilę szli między drzewami po miękkim mchu. Potem wyszli na polanę i zaczęli zbliżać się do ogromnego dębu. Coś pod nim leżało. Nagel wytężył swój wzrok, żeby lepiej się przyjrzeć i zamarł. „Czemu ON leży?! Nie, to niemożliwe. To nie może być ON!”- myślał gorączkowo Nagel. Postać pod drzewem nie ruszała się, nie było widać, aby jego chrapy rozdymały się wdychając powietrze. „To nie ON, nie, nie może być ON”- prosił Nagel samego siebie, ale już wiedział, że to On. Wielki Srebrny Pegaz, jego ojciec.

- Odszedł od nas…- szepnął pegaz z perłową sierścią. Nagel podszedł do Srebrnego Pegaza. Nie chciał w to uwierzyć… A jednak była to prawda. Całe szczęście z wygranej przed kilkoma dniami gonitwy uleciało z niego. Wpadł w furię rozpaczy.
- Nie, tak nie może być!- jego donośne rżenie rozniosło się po lesie. Pomimo tego, że nie przebywał zbyt dużo czasu ze swoim ojcem bardzo go kochał.
- Dożył sędziwego wieku. Był za stary, żeby dłużej żyć. Teraz będzie mu lepiej. Przecież właśnie poszedł do raju.- uspakajał Nagela jeden z pegazów, a gdy ten ochłoną, pegaz znów się odezwał:
- Teraz ty, jako syn Srebrnego Pegaza musisz objąć władzę nad naszym stadem. Musisz się nami zaopiekować. Przewodniczyć nam.

„Jak ja mogę być przewodnikiem stada, kiedy ja cały czas żyłem w niewoli. Nie jestem w stanie żyć na wolności. Nie opuszczę Meniti i Landgrafa.”- myślał Nagel.

- Nie dam rady. Niech ktoś inny zajmie miejsce mojego ojca.- w końcu powiedział.
W mroku Nagel zauważył jak pegazy otworzyły szerzej swoje ciemne oczy ze zdziwienia. Po krótkiej naradzie stwierdzili, że w takim wypadku jedynym rozwiązaniem jest to, aby sam Nagel wybrał pegaza, który zostanie przywódcą. Nagel nie była zachwycony tą decyzją. Nie miał pojęcia jak dokona odpowiedniego wyboru, nie znając członków stada. Pegazy poprowadziły go dalej. Postanowiły, że dziś Nagel musi mianować następcę.

„Niech ktoś mi pomoże. Sam nie dam rady wybrać. Niech ktoś, kto więcej ode mnie wie za mnie to zrobi.”- prosił w myślach Nagel mijając kolejne drzewa. Nagle za jednym z nich zauważył, że coś błysnęło. Przystanął, aby lepiej się przyjrzeć. Nie wiedział co to jest, ale nie bał się. Gdzieś w głębi duszy wiedział, że nie musi uciekać przed tym co się kryje za drzewami. Podszedł bliżej i w tym momencie wyłoniła się mała barocka dziewczynka.

- Ja ci pomogę.- szepnęła. Nagel przymknął oczy na moment, a gdy je otworzył nie było już lasu. Stał na środku zagajnika, który kiedyś wraz z Menitią odwiedzili. Dziewczynka podprowadziła go wielkiej księgi leżącej na kamieniu. Gdzieś w oddali szumiał strumyk. Barotka przewróciła parę kartek i odczytała coś w języku, którego Nagel nie był w stanie zrozumieć. Patrzał na nią pytająco, w końcu oderwała swój wzrok od kart księgi i powiedziała:
- W Starej Księdze Leśnych Barotów pisze, że jeżeli Silve Tut Anoviano nie obejmie władzy po Srebrnym Pegazie, może tylko go zastąpić Derpitar- szlachetny, sprawiedliwy i mądry pegaz…

I w tym samym momencie, gdy Barotka kończyła mówić wszystko się rozpłynęło. Nagel znów stał w lesie, a trójka pegazów oddalała się od niego. Nagel dołączył do nich. Po pewnym czasie dotarli do miejsca, które przypominało komnatę utworzoną z drzew. Tam czekała na nich pozostała część stada zebrana na środku łączki. Nagel przebiegł wzrokiem po nich. Nagle jeszcze jeden pegaz wyłonił się zza drzew.

- Derpitar, pośpiesz się! Jest już Syn Srebrnego Pegaza!- szepnął jeden z zebranych ponaglając go. Nagel uśmiechnął się w duchu. Już wiedział jak wygląda jego zastępca. A tak się wcześniej bał czy go rozpozna i martwił się skąd będzie wiedział, że to na pewno ten.

Wszystkie pegazy były nastawione na to, że to Nagel obejmie władzę, więc gdy usłyszały, że tak się nie stanie, zdumiały się. Gdy nadszedł czas wyboru nowego przywódcy pegazy wstrzymały oddech.

- Kto to będzie? Kogo on wybierze?- pytania zaprzątały końskie umysły.

Nagel władczo potrząsną grzywą i powiedział:

- Derpitar zostaje następcą mojego ojca!

Derpitar podszedł do Silvana, a następnie ukłonił się.

- W imieniu swoim i Srebrnego Pegaza mianuję cię przywódcą pegazów. Derpitarze, spełniaj swój obowiązek dobrze.- uroczystym tonem powiedział Nagel.

Wszystkie obecne pegazy zarżały witając swego nowego władcę. Nagel uznał, że na tym kończy się jego rola i po cichu wymknął się z leśnej komnaty. Zanim wrócił na pastwiska do koni, poszedł jeszcze w stronę starego dębu. Chciał sam w spokoju i ciszy pożegnać swego ojca- potężnego pegaza, który już za życia stał się legendą, która była zapisana w Wielkiej Księdze Leśnych Barotów. Stał tam sam wpatrując się w jego srebrny pysk oświetlony blaskiem księżyca na którym malował się błogi spokój i szczęście. Bo Srebrny Pegaz już biegał po bezkresnych krainach raju wraz z innymi pegazami, pegziokonami i końmi. To pocieszyło Nagela, tam jego ojciec jest o wiele szczęśliwszy.

Następnego dnia już wszyscy wiedzieli o śmierci Srebrnego Pegaza. Cały las pogrążył się w żałobie. Ptaki przestały śpiewać, a drzewa szumieć. Nawet w stajni Landgrafa zrobiło się jakoś nieswojo. Szczególnie Nabi i Nagel przeżywali tą tragedię. Landgraf widząc, że jest z nimi coraz gorzej postanowił coś zrobić, aby poprawić im humor. Najlepszym rozwiązaniem było wysłanie w góry Nagela i Nabi oraz Meniti i Dany, aby się nimi opiekowały. Landgraf uważał to za najlepsze, ponieważ w górach nic nie będzie im przypominać Srebrnego Pegaza i nie będzie tam tak ponurej atmosfery. Miał nadzieję, że właśnie tam pegziokona i jego mamę opuści smutek.

Podczas pobytu w górach Nagel i Nabi dużo odpoczywali na pastwisku, na którym również pasło się małe stadko kucyków od przyjaciela Landgrafa. Nagel z ciekawością obserwował ich zwyczaje. Zauważył, że były bardzo mądre, sprytne i odważne. W największe zdumienie wprawiło go to, że chociaż nie były już młode, uwielbiały się bawić. W stadzie Nalega bawiły się głównie źrebaki, a tu było inaczej. Kucyki ganiały się, udawały, że walczą i wymyślały najróżniejsze gry.

Pewnego dnia jeden z koników o imieniu Kostka zaproponował Nagelowi zabawę. Nagel na początku był trochę skrępowany, ale po chwili opuściła go jakakolwiek trema i bawił się w najlepsze. To był przełomowy moment, ponieważ dzięki Kostce przestał się martwić i znów poczuł w sobie pełnię sił. Kucyk chociaż o wiele mniejszy nieźle sobie radził w pozorowanej walce. Na początku Nagel dał mu trochę przewagi, bo uważał, że taki mały nie da z nim rady. Po chwili przekonał się jak bardzo się mylił. Kostka był silny i przebiegły. Chwytał zębami szyję Nagela w najbardziej nieoczekiwanym momencie, a przy tym iskrzyły mu się z radości oczy. Był dumny z siebie, że znów przechytrzył szlachetnego pegziokona. W końcu kucyk powalił Nagela na kolana.

- Wygrałem!- wykrzyknął- Powinieneś był od razu mnie docenić, a nie myśleć sobie, że kuc jest słabszy!

Nagel się trochę zmieszał: „Skąd on wie, że ja tak na początku myślałem?”- zastanawiał się.
Nabi nie miała ochoty na zabawę. Stała wraz z jedną z klaczy o imieniu Wena i rozmawiały. Odnalazły wspólną nić porozumienia, chociaż wcześniej się nie znały.

Menitia i Dana od czasu do czasu zabierały Nagela i Nabi na wędrówkę po górach. Ich przewodnikami byli Waler i Melania, którzy byli rodzeństwem i jeździli na Kostce i Wenie. Podczas tych wypraw po malowniczych okolicach, Nagel się przekonał kolejny raz, że kucyki w wielu rzeczach są od dużych koni lepsze. Kostka i Wena zwinnie wspinali się po stromych zboczach, gdy Nagel i Nabi zostawali daleko w tyle szukając odpowiedniej drogi, aby przypadkiem kamienie nie osunęły się im spod nóg. Ale gdy wyjeżdżali na łąki, gdzie były jedynie łagodne wzniesienia, Nagel pokazywał co potrafi. Wymijał wszystkie konie pomimo tego, że Menitia nie była tym zachwycona.

- On jest szybki jak wiatr!- zauważyła pewnego razu z uznaniem Melania.

Za którymś takim wybrykiem Nalega, gdy wszyscy podziwiali jego galop, Nabi się zdenerwowała.

- Ja też tak potrafię!- zarżała i znacznie przyśpieszyła.
- Co ty wyrabiasz?!- zawołała wystraszona Dana.

Nabi powoli dogoniła Nagela. Chwilę tak biegli razem po zielonej łące. Wkrótce musieli się zatrzymać, bo dobiegli do lasu i musieli zaczekać na Walera i Melanię. I znów dowództwo objęły małe kucyki. które pośród stromizn i niebezpiecznych uskoków były szybsze i zwinniejsze niż Nagel i jego mama.

Gdy nadszedł czas powrotu do Palmiduru wszystkim było trudno się rozstać. Szczególnie Nagel i Nabi długo się żegnali z Kostką i Weną. Dziękowali im za wszystkie chwile mile spędzone i za to, że pomogli im pozbyć się smutku. Obiecali również sobie, że znów się zobaczą. Kucyki z przykrością patrzały jak odjeżdżali. Wenie nawet łza w oku się zakręciła.

Menitia szła do stajni wesoło podśpiewując. Radosna była jak skowronek. Dzisiaj były jej urodziny. Miała już wszystko zaplanowane. Wiedziała jak spędzi ten dzień. Postanowiła sobie, że najpierw da Nagelowi marchewki, potem go wyczyści i pojadą na krótką wędrówkę. Chciała również poczęstować Landgrafa urodzinowym ciastkiem.

Gdy dotarła do stajni od razu poszła szukać Nagela, ale nigdzie go nie było- ani na pastwisku, ani w boksie. Zaskoczona poszła do siodlarni. Miała nadzieję spotkać tam Landgrafa, który powiedziałby gdzie jest jej pegziokon. W siodlarni czekała na nią miła niespodzianka. Wprawdzie nie było tam Landgrafa, ale na stole stał wielki tort i słodycze. Na ławeczce siedziała Dana i rodzice Meniti. Gdy solenizantka weszła do środka wstali i zaśpiewali jej „sto lat”. Następnie zaczęli składać życzenia. Uradowana Menitia z przyjemnością słuchała jak życzyli jej szczęścia i radości. Gdy zaczęła rozmawiać z rodzicami, Dana cichutko wymknęła się z siodlarni, aby po chwili wrócić wraz z Landgrafem, który prowadził Nagela.

- Nagel! Gdzie ty byłeś? -zawołała Menitia.
- Był z Landgrafem. Od teraz Nagel będzie twój!- odpowiedziała jej Dana.
- Co?- wykrztusiła.
- Tak, tak Menitia. Nie przesłyszałaś się. Od dziś to jest twój własny pegziokon. To jest twój prezent urodzinowy.- powiedział Landgraf. Menitia zaczęła skakać z radości i wszystkich po kolei mocno uściskała. Potem podeszła do Nagela, który miał przyczepioną u ogona niebieską kokardę. Patrzała na niego z miłością. Spełniło się jej największe marzenie – to o czym tak śniła. Nagel jest jej!
- Wiesz jak ja się namęczyłem z tą kokardą… O mało mnie nie kopną!- odezwał się Landgraf.

Menitia zaczęła się śmiać. Łzy szczęścia popłynęły jej po policzkach. Mama Meniti pokroiła tort i każdemu wręczyła kawałek. Kiedy wszyscy już zjedli, Landgraf zaproponował konną przejażdżkę. Dana na Nabi, mama Meniti na Bukiecie, tata na Wrzosie, Landgraf na karym Erydanie, a Menitia na swoim najukochańszym pegziokonie. Podczas powrotu do stajni, zatrzymali się na Wietrznym Pagórku i podziwiali z końskiego grzbietu zachód słońca. Gdy cała kraina skąpała się w ostatnich ciepłych promieniach, Nagel uniósł swój łeb wysoko i głośno zarżał, a echo dalej poniosło jego rżenie. Był tak samo zadowolony jak Menitia, że należą już tylko do siebie.

Dana potem jeszcze rozpaliło ognisko i gdy konie zmęczone po wędrówce odpoczywały, oni świętowali dalej ten niezwykły dzień. Menitia uśmiechnięta wpatrywała się w ogień i myślała o tym jakich ma wspaniałych przyjaciół, którzy potrafią ją niezwykle uszczęśliwić!



trochę długie ale bardzo fajne Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez konik138 dnia Śro 19:37, 07 Lis 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Antibarbie
roczniak
roczniak



Dołączył: 04 Lis 2007
Posty: 75
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Okolice Krakowa =)

PostWysłany: Śro 18:54, 07 Lis 2007 Temat postu:

Ta opwieśc jest super!!!!!! Fakt długa ale bardzo fajna !!!!! =D=D=D Pewnie dużo czasu zajeło Ci pisanie...????

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Śro 19:11, 07 Lis 2007 Temat postu:

od 20 do 30 sekund



bo widzisz wystarczyło skopiować z internetu (to nie jest moja chistoryjka)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez konik138 dnia Nie 15:00, 06 Sty 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Śro 19:36, 07 Lis 2007 Temat postu:

Black Devil
Anita Walkowska


Stary stajenny zamknął wrota stajni i podążył żwirowaną alejką na padok, po którym biegał piękny kary ogier, nerwowo rzucając łbem na wszystkie strony. Jego boki połyskiwały w porannym słońcu, a z oszronionych chrap buchały kłęby pary. Rozwiana grzywa nie była splątana, sierść nie była matowa i brudna, kopyta miał mocne i zdrowe choć urodził się na prerii.


Mężczyzna oparł się o belki okalające olbrzymi padok i w zamyśleniu spoglądał na konia. Pamiętał jak trzy tygodnie temu jego pracodawca wyruszył na wyprawę by przywieźć z niej kolejnego, złapanego na prerii mustanga. Ten koń był inny niż pozostałe przede wszystkim, dlatego że był kary, a nie bułany czy kasztanowy jak poprzednie „trofea” pana Shortona. Różnił się też czymś jeszcze. Od momentu przybycia do stadniny nie jadł podawanego mu owsa. Cały czas przebywał na padoku gdzie zostawił go pan Shorton tamtego pamiętnego dnia. Koń sypiał pod rozłożystym jaworem, a w nocy gdy na niebie pojawiły się gwiazdy, wbiegał na wzniesienie i rżał głośno unosząc łeb w kierunku księżyca.


John nigdy jeszcze nie widział takiego mustanga. Przypominał mu jego samego, uprowadzonego w czasach młodości z rodzinnego domu, przez obcych najeźdźców prześladujących jego rodzinę. Oboje byli wyniośli, dumni, pełni wewnętrznej siły i nie poddawali się nawet wtedy, gdy nie było już praktycznie nadziei na odzyskanie utraconej wolności. Przez cały czas, tamten młody mężczyzna próbował znaleźć swoje miejsce uciekając przed ludźmi chcącymi zabić go za długi ojca, aż w końcu starość zmusiła go do przyjęcia posady u snobistycznego pana Shortona – człowieka dla którego wolność dzikich koni była tylko okazją do rozrywki i zarobku.


Zamyślony starzec zwrócił uwagę ogiera. Koń przystanął prężąc się dumnie i strzygąc uszami w kierunku człowieka. Jego oczy zabłysły ciekawością. Powoli, ostrożnie, ruszył przed siebie wciągając w nozdrza zapach tytoniu i stajni. I nagle ruszył z kopyta wprost na barierki. Wyglądało to tak jakby chciał przesadzić ogrodzenie lub przynajmniej wystraszyć człowieka. Ale stajenny wyprostował się tylko i zarżał głośno tak jak rżą konie witając nowy dzień. W tym udawanym przez człowieka odgłosie było tyle naturalności, że mustang stanął jak wryty i zdziwiony przyglądał się dwunożnej istocie. Nie znał ludzi od tej strony. Dotąd żył na dzikiej prerii razem ze swoim stadem. Prowadził je tam gdzie zawsze było pożywienie i woda, dbał o bezpieczeństwo członków dużej grupy. Często jego bracia i siostry takim właśnie odgłosem witali się wzajemnie. Było w nim coś szczególnego, radość mieszała się z poczuciem wolności.


Aż pewnego dnia na prerii pojawili się ludzie. Wtargnęli w życie koni, burząc naturalną kolej rzeczy. Spokojne powietrze wypełniły okrzyki i nawoływania. Szczekanie psów nieznośnie drażniło końskie uszy przyprawiając o dreszcze. Strach wdarł się w serca mustangów – dzikich i wolnych, dotąd samotnie żyjących pośród gór i połaci zielonej, bujnej trawy. Ktoś nagle postanowił odebrać im wolność, zabrać to co dała natura, zburzyć mur pomiędzy cywilizacją, a światem tak od niej odległym.


Ludzie ścigali stado przez wiele dni nie bacząc na trudności. Stary ogier, który niegdyś był przywódcą stada, podczas ucieczki natrafił kopytem na szczelinę skalną i złamał nogę. Kary mustang pamiętał tamtą chwilę bardzo wyraźnie. Pamiętał ból w sercu, smutne rżenie wołającego o pomoc ogiera i strzał, który doleciał ich z oddali, gdy człowiek stwierdził, że ranny koń na nic mu się nie przyda. I znów ucieczka; spocone, pokryte pyłem prerii końskie grzbiety, bez wytchnienia i spoczynku gnanie przed siebie, rozpaczliwe poszukiwanie ratunku…


Uciekając przed ludźmi stado schroniło się w niewielkim kanionie, za późno zauważając, że nie ma z niego wyjścia. Stłoczone zwierzęta, strwożone i zmęczone, dyszały ciężko. Ciche, pełne strachu rżenie odbijało się raz po raz od skalnych ścian. Przywódca nerwowo uderzał kopytem w twardą ziemię, czasem obchodził grupę sprawdzając jak czują się jego podopieczni lub strzygąc uszami nasłuchiwał zbliżających się odgłosów. Po niedługim czasie zjawili się ludzie. Przeliczyli konie w stadzie; wyglądali na zadowolonych z rezultatu pogoni. Uwięzili karego ogiera i jeszcze kilku jego braci, zabili klacz, która złapała kolkę w czasie ucieczki, a resztę puścili wolno, zapewne po to, by mieć zapewnioną dalszą rozrywkę w przyszłości. Mustang był zszokowany postawą dwunożnych. Dzikim wzrokiem omiatał wszystko wokół, wierzgał, rżał, kładł uszy po sobie i szczerzył zęby by odegnać od siebie natrętów. Nic to jednak nie dało – konie trafiły do obcego dla nich środowiska człowieka.


W uszach ogiera wciąż brzmiało wesołe rżenie, które słyszał tamtego ranka w swoim stadzie, gdy konie witały się wzajemnie. A teraz przywitał się tak z nim człowiek – sprawca jego nieszczęścia, istota przez niego znienawidzona. To było bardzo dziwne, a jednocześnie w piersi konia zaczął się tlić mały płomyczek zaufania do starego stajennego.

Chociaż zwierzę wciąż trzymało się z daleka od niego i pogardziło wyciągniętą w ręce marchewką, to jednak badawczo mu się przyglądało co mężczyzna uznał za dobry znak. Odchodząc od padoku znów cicho zarżał, tym razem naśladując odgłos pożegnania. Kątem oka spostrzegł, że ogier postąpił kilka kroków do przodu, a do jego ucha doleciał odgłos cichego, nerwowego parskania. Nie odwrócił się nie chcąc spłoszyć konia. Pomyślał, że ciekawość dobrze na niego wpłynie i odszedł.


Po drodze do stajni minął pana Shortona, który prowadził do ujeżdżalni jednego ze złapanych na prerii koni. Rumak szedł z głową spuszczoną nisko; jego oczy były pozbawione blasku, pełne smutku i przygnębienia, nieruchomo wpatrywał się w ziemię. To ten koń jako pierwszy poddał się woli człowieka, pozwolił się osiodłać i ujeździć. Był zbyt słaby psychicznie by próbować walczyć tak jak kary ogier. Dla niego nie było już ratunku; oddał człowiekowi swoją wolność i otumaniony smutkiem pewnie nawet nie wiedział jak wiele stracił…


Mustang stał w bezruchu, ze zdziwieniem i ciekawością spoglądając w stronę oddalającego się Johna. Uczucie radości mieszało się ze zdenerwowaniem. Dlaczego człowiek to zrobił? Dlaczego wywołał we mnie radosne i smutne wspomnienia, a potem odszedł? Czy on to jeszcze kiedyś powtórzy? Może nie jest taki zły, jak Ci, którzy mnie pojmali i tu sprowadzili? Coraz więcej pytań nasuwało się na myśl zwierzęcia i nie znajdując odpowiedzi błądziło po umyśle.


Ogier zdecydował się podejść do ogrodzenia. Dokładnie obwąchał miejsce, o które opierał się stajenny. Potem próbował odnaleźć jego zapach w powietrzu. Udało mu się to tylko częściowo, ponieważ dzień był dość wietrzny. Na krótko jego uwagę zwrócił zapach przyjaciela z prerii, ale woń mieszała się z zapachem człowieka, więc zwierzę nerwowo rżąc, wycofało się w głąb padoku by tam w spokoju przemyśleć zaistniałą sytuację.

John obserwował wszystko ze swojego małego pokoju dobudowanego do stajni. Był zadowolony z ciekawości konia. Nie chciał przecież by zwierzę zapomniało o prerii i poddało się. W jego buntowniczej postawie było wiele piękna, a chęć walki z niewolą, choć już raz załamana, teraz znów była silna. Stajenny wiedział jednak, że taki opór może się zdać na bardzo niewiele. Utrzymanie w sercu dzikiego konia, niezłomnego ducha graniczyło z cudem, gdy w grę wchodziły metody oswajania i tresury stosowane przez Shortona. Stary mężczyzna obiecał sobie, że zrobi wszystko by nie dopuścić do ujarzmienia ogiera. Chciał zatrzymać dzikość w jego sercu i jednocześnie nawiązując z nim nić przyjaźni.


Myślał nad tym przez cały dzień. Prace wykonywane zazwyczaj w skupieniu, tego dnia szły mu dość opornie. Był roztargniony tak bardzo, że w końcu zwróciło to uwagę samego pana Shortona, który z reguły nie rozmawiał z nim dłużej niż kilka minut. W tej sytuacji jednak poświęcił mu aż dwa kwadranse na dokładne wypytanie się o przyczynę, która wywołała u stajennego takie zachowanie. John musiał bardzo umiejętnie kierować rozmową by nie wyszły na jaw jego plany związane z karym mustangiem. Udało mu się uśpić czujność pracodawcy i powrócić do obowiązków, którymi zajmował się aż do późnego wieczora. Wreszcie, gdy w stadninie i wokół niej wszystko było już posprzątane, usiadł na małym stołku opierając się plecami o ścianę. Konie cicho chrupały suche kromki chleba, które stajenny wrzucił im do żłoba. Gdzieś w ciemnym kącie wolnego boksu popiskiwała mysz. Usłyszał to duży pręgowany kocur. Stajenny obserwował kota, który ostrożnie skradał się wzdłuż ściany boksu by po chwili w nim zniknąć. Szelest siana pod kocimi łapkami, krótki pisk agonii…Kot wyszedł z boksu niosąc w pyszczku upolowaną zdobyć. Wszystko trwało zaledwie kilka minut.


Księżyc połyskiwał już na zachmurzonym niebie, kiedy wrota stajni uchyliły się skrzypiąc cicho. Wiązka światła padła na ubitą ziemię, sekundę później przysłonił ją cień wychodzącego z zewnątrz człowieka. Kary ogier zastrzygł uszami, jego oczy zabłysły. Było ciemno, więc człowiek nie mógł go zobaczyć. Mustang podszedł do ogrodzenia i powoli idąc wzdłuż niego obserwował mężczyznę zamykającego stajnię.

John opuścił dom koni najciszej jak potrafił. Idąc do swojego pokoiku zatrzymał się na ścieżce i spojrzał w stronę padoku. Ciemność skutecznie ograniczała pole widzenia, wiedział jednak, że gdzieś tam jest koń, o którego postanowił walczyć. Zrobiło mu się cieplej na sercu kiedy pomyślał o tym, że mógłby zwrócić mu wolność. Cicho zarżał i w milczeniu nasłuchiwał odpowiedzi. Z odmętów nocy doleciał do niego oddalający się szybko odgłos galopującego konia. Księżyc, który od dobrych kilkunastu minut skrywały chmury, zdołał uwolnić się z ich uścisku i oświetlił bladą poświatą wzniesienie na padoku. Ogier już na nim stał. Jego kara sierść pięknie połyskiwała w srebrnoszarym blasku jaki bił od tarczy księżyca. Spojrzał w stronę stajennego, uniósł łeb do góry i pozwolił by wiatr rozwiał mu grzywę. Mężczyzna w skupieniu podziwiał dzikie zwierzę wiedząc, że za chwilę nastąpi punkt kulminacyjny tej prezentacji. Nie mylił się; nocną ciszę przerwało głośne, donośne rżenie – pełne smutku i tęsknoty, wołanie o wolność.


Samotna łza spłynęła po policzku starego człowieka. Otarł ją szybko, jakby ze strachem, że ktoś go zobaczy. Łza obudziła przykre wspomnienia, ale on nie chciał o nich pamiętać. Nie chciał czuć bólu i rozpamiętywać cierpienia z przeszłości. Szepnął „dobranoc”, a wieczorny wiatr poniósł słowo w kierunku padoku. John wrócił do domu mając nadzieję, że jego pozdrowienie dotarło do uszu ogiera.

Jak co wieczór zajął się przygotowaniem skromnej kolacji; dwie pajdy chleba z grubym plastrem żółtego sera i kubek czarnej jak smoła kawy - to było coś czego potrzebował po całym dniu ciężkiej pracy w stajni. Przed snem przeczytał jeszcze kilka kart wiekowej Biblii, a potem zgasił świeczkę. Mały pokój ogarnęła cisza i ciemność.

Niebo na wschodzie przybrało najpierw szarawą barwę, a potem odcień delikatnego różu, wypierając tym samym granatową poświatę nocy. Gwiazdy bledły jedna po drugiej, wreszcie całkiem znikły. Źdźbła trawy pochyliły się pod ciężarem kropelek rosy, w których niebawem odbiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Gdzieś pod lasem zaszeleściła knieja; z pośród drzew wyłonił się ogromny dostojny rogacz i wolnym krokiem ruszył w kierunku szemrzącego cicho strumyka. Zanurzył pysk w wodzie i pił, co jakiś czas podnosząc w górę łeb zwieńczony pięknym porożem. Nagle odwrócił się i ryknął basem. Z leśnej kniei na łąkę wyszła sarna, za nią podążało młodziutkie koźlątko. Rogacz z błyskiem dumy w oku potarł pyskiem głowę jelonka, a potem pozwolił swojej rodzinie napić się ze strumienia. Przez jakiś czas zwierzęta pasły się na polanie. Koziołek czasem oddalał się od rodziców, aż w pewnym momencie znalazł się blisko ogrodzenia padoku, na którym był czarny rumak.


Koń właśnie kłusował, kiedy kątem oka zobaczył na tle białego płotu małego, rudo-brązowego zwierzaka, przypominającego źrebaka. Zaciekawiony podszedł bliżej i przyjrzał się jelonkowi. Przekonał się, że nie jest to jeden z jego pobratymców, ale nie odszedł. Mały mieszkaniec lasu ostrożnie zbliżył czarny nosek do ogrodzenia, potem wcisnął go pomiędzy żerdzie płotu i dotknął pochylonego nisko pyska rumaka. Było w tym geście coś tak niespodziewanego, że ogier podniósł głowę i zarżał z rozbawieniem. To spłoszyło koźlątko, które odwróciło się na pięcie i pognało z powrotem do rodziców. Po chwili zwierzęta zniknęły w leśnej głuszy. Ogier cicho zarżał kiedy łąka opustoszała. Jego serce, choć przed chwilą rozbawione i zarazem zaintrygowane zajściem, teraz opanował żal mieszany ze złością. Wciąż nie mógł się pogodzić ze swoim losem. Powrócił w głąb padoku by napić się wody i zapomnieć o smutnych uczuciach. Po zaspokojeniu pragnienia koń podążył wzrokiem za nurtem strumyka przepływającego przez wybieg oraz łąkę i niknącego gdzieś w oddali. Dając upust złości ruszył galopem w kierunku ogrodzenia, a kiedy już był przy nim, wierzgnął. Tylne kopyta z głuchym hukiem uderzyły o deski. Spłoszony odbiegł kawałek, ale zaraz wrócił w poprzednie miejsce. Zauważył bowiem, że jedna z desek pękła w połowie; teraz z obu słupków zwisały dwie strzaskane połówki drewna. Gdyby ktoś teraz spojrzał w piękne czarne,[ końskie oczy zauważyłby w nich szelmowski błysk. Zwierzę zrozumiało, że może wydostać się z niewoli używając swojego sprytu i siły.


Najpewniej wszystko potoczyłoby się w tym kierunku, gdyby nie to, że po padoku rozszedł się skrzypiący dźwięk otwieranych drzwi. John wyszedł ze swego pokoju i ziewnął szeroko. Udawał, że nie widzi patrzącego nań konia; podszedł do beczki z deszczówką ustawionej pod ścianą stajni i opryskał twarz zimną wodą. Promienie wstającego słońca wesoło połyskiwały w kapiących z twarzy kropelkach i w przepełnionych radością oczach starego człowieka. Czuł się naprawdę rześko pomimo, iż miał za sobą bezsenną noc. Głowę zaprzątało mu myślenie o swoim przedsięwzięciu, ale na szczęście kiedy rano wyszedł „z domu” miał już gotowy plan. Był z siebie zadowolony, ponieważ długie i intensywne myślenie nad możliwością nawiązania pomiędzy nim a koniem przyjaźni tak aby jednocześnie nazbyt go nie oswajać z ludźmi, opłaciło się. Najlepszym pomysłem okazało się nadanie imienia zwierzęciu. W związku z tym nasuwały się jednak pewne wątpliwości. Czy pan Shorton zgodzi się na to, by złapanemu przez niego ogierowi imię nadawał stajenny? Dotąd robił to albo on albo jego rozpieszczona i rozwydrzona do granic możliwości córka. Na szczęście Leila wyjechała z matką do chorej babki i nic nie zapowiadało jej szybkiego powrotu. Tak więc, stajennemu pozostało tylko dobrze uargumentowaną rozmową przekonać pana Shortona do swojego pomysłu, co wcale nie było łatwe.


Szczęście najwyraźniej sprzyjało tego dnia John’emu – z budynku przeznaczonego na biuro wyszedł jego pracodawca. Ubrany był w bardzo elegancki strój do jazdy konnej. W czarnych bryczesach, lśniących w słońcu oficerkach tego samego koloru i we fraku, spod którego wystawał kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli, prezentował się bardzo wytwornie. W rękach trzymał czarny cylinder i palcat. Było to nie mniej zastanawiające niż zachowanie Shortona. John dawno nie widział go w tak dobrym humorze. Nadarzyła się niesamowita okazja by uzyskać pozwolenie nadania ogierowi imienia i grzechem byłoby zmarnowanie jej. Nie czekając dłużej, John podszedł do pana Shortona i przywitał się z nim skinieniem głowy oraz pogodnym „dzień dobry”. Zapytał również skąd tak dobry humor, a dowiedziawszy się jego pochodzenia (pan Shorton został zaproszony na polowanie do wysoko postawionej osobistości, o której względy zabiegał od dawna), zaczął wychwalać zdolności łowieckie i jeździeckie pracodawcy, czym jeszcze bardziej polepszył mu humor.


Dwaj mężczyźni długo rozmawiali śmiejąc się i żartując jak starzy przyjaciele. Wreszcie stajenny postanowił zapytać o ogiera oraz o imię dla niego. Okazało się, że pan Shorton już się tym zajął. Postanowił ochrzcić wierzchowca mianem Black Devil. John nie ukrywał rozczarowania. Niespodziankom tego dnia nie było jednak końca. Nieoczekiwanie pan Shorton stwierdził, że sprzeda Black Devil’a, bo nie ma czasu się nim zajmować, poza tym ma wiele innych świetnych koni i to takich, z którymi nie trzeba się męczyć. John nie mógł do tego dopuścić. Ten koń był wyjątkowy! Nie można było go ot tak po prostu sprzedać i na zawsze pozbawić wolności. Stajenny obiecał, że zrobi wszystko żeby tylko ogier pozostał na farmie. W myślach już układał plan przywrócenia mu wolności. Trudno było przekonać do tego pana Shortona, ale dobry humor, który od rana go nie opuszczał sprzyjał pomyślnym decyzjom i w końcu się udało. John musiał tylko wyrzec się jednego, a mianowicie połowy swojej pensji. No i gdyby w przyszłości udało się jednak ujarzmić Black Devil’a miał on trafić powrotem do rąk Shortona.


Ich rozmowa wyraźnie zaciekawiła ogiera, który powoli zbliżył się do ogrodzenia i ciekawie im się przysłuchiwał. Nie rozumiał o czym mówią, ale ich szwargot przypominał mu ptasie trele, których często słuchał gdy był wolny. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Taka postać rzeczy zdecydowanie mu odpowiadała. Podbiegł do uszkodzonego płotu i zaczął cierpliwie skubać zębami połamaną deskę.


Po rozmowie z panem Shortonem John był w wniebowzięty. Nie martwił się tym, że stracił połowę zarobku. Nie zamierzał też oswajać Black Devil’a. Najważniejsza była teraz nić przyjaźni, która miała związać Jonhy’ego z koniem. Stajenny postanowił, że da sobie jeszcze trochę czasu do namysłu i zabrał się do karmienia koni.

Pracował długo i jak zwykle ciężko, ale kiedy skończył dom koni błyszczał jak nigdy. Potem otworzył wrota stajni prowadzące na padok, po którym biegał Black Devil. Ciepłe promienie słońca wpadły do wnętrza budynku na co zwierzęta zareagowały głośnym rżeniem. Jak co dzień, w ten właśnie sposób witały nowy dzień. Niecierpliwie uderzały kopytami w podłogi i ściany boksów chcąc jak najszybciej wybiec na wolną przestrzeń, poczuć wiatr w grzywach i promienie słońca muskające grzbiety. Zdawały się wołać: „No dalej John! Otwórz wreszcie te boksy! Chcemy wolności i swobody!”

Stajenny przez chwilę zastanawiał się jak zachowa się Black Devil, kiedy kilkadziesiąt obcych dla niego koni wybiegnie na pastwisko, ale jego wątpliwości rozwiało rżenie ogiera. Radosne spojrzenie, skierowane do przodu uszy i wydęte śmiesznie chrapy mówiły same za siebie. Black Devil chciał, by koło niego były inne konie, chciał czuć ich zapach, razem z nimi galopować po olbrzymim padoku… Pragnął tego z całego swojego, dzikiego serca. John nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Kolejno podchodził do boksów klaczy i ogierów, otwierał je, a konie wybiegały na padok. Widok tylu pięknych zwierząt, tak bardzo się kochających i okazujących sobie uczucia o sile większej niż ludzkie, napełniał szczęściem serce starego człowieka.


Kiedy już wszystkie konie znalazły się na padoku John zamknął wrota stajni i bez obaw wszedł na pastwisko. W jednej chwili całe stado rzuciło się w jego kierunku. Zdawać by się mogło, że za chwilę stratują Johna, ale tak się nie stało. Minutę później wokół człowieka kłębiła się masa końskich głów i grzbietów wesoło parskając i przyjacielsko trącając go pyskami w ramię, a on wyciągał z małego wiaderka kostki cukru, cierpliwie obdarowując smakołykiem zwierzęta. Wszystko odbywało się szybko i sprawnie. Konie bardzo lubiły ten poranny rytuał. Każde z nich otrzymywało zawsze tylko jedną kostkę i przeżuwając ją robiło miejsce innym członkom stada.


Po raz pierwszy od momentu znalezienia się w niewoli czarny mustang był choć trochę szczęśliwy. Konie traktowały go przyjaźnie, więc chociaż początkowo był nieufny, już po chwili razem z nimi pędził po padoku w szaleńczym galopie. Ich grzywy były jak olbrzymie połacie zielonej, rozwianej wiatrem trawy – zgodnie falowały w takt końskich kopyt, spod których, przy każdym dotknięciu ziemi wylatywały grudki czarnej gleby. Ich krok – równie szybki i pięknie wydłużony, a oddech głęboki i miarowy. Wspólne galopowanie cieszyło go coraz bardziej. Przez chwilę czuł się wolny; zapomniał o wyrządzonej mu krzywdzie, dławiącym bólu i złości przepełniającej serce. Wszystko to nieoczekiwanie wróciło kiedy inne konie zaczęły jak zahipnotyzowane biec w kierunku John’ego. Ten człowiek mu zaimponował, ale należał do rasy tych, którzy zabrali mu wszystko. Wolność, dom, rodzinę… A jednak konie ze stajni lubiły przebywać w jego towarzystwie, traktowały go jak swojego… To było dziwne.


Przez wiele dni stajenny oswajał Black Devil’a z jego nowym imieniem, przez co koń nabierał do niego zaufania. Pozwalał się już poklepać po grzbiecie, odpowiadał na pozdrowienia stajennego, a z czasem nawet uczestniczył w porannym rytuale na pastwisku. I nie ważne jak wiele człowiek dla niego robił, mustang wciąż z uporem niszczył ogrodzenie w miejscu trudno widocznym z dziedzińca. Robił to w nocy, poświęcając wiele godzin, które mógł przespać. Nie przeszkadzały mu drzazgi kaleczące dziąsła…

Jednak Black Devil nie wiedział, że nigdy nie wykorzysta tej drogi jako możliwości ucieczki.




* * *



Długo można by jeszcze pisać o tym, jak pomiędzy dzikim koniem a starym człowiekiem, pojawiła się cienka i wątła, a z czasem silna więź. Black Devil pozostał przy tym niepodległym, wolnym po kres życia mustangiem. W końcu, dzięki nadludzkim wysiłkom i staraniom Johna, który dołożył wielu starań, by za kilkanaście swoich ostatnich pensji wykupić transport ogiera - koń powrócił na prerię.

A John? Cóż … Był już starcem, gdy spotkała go ta ostatnia przygoda. Miał za sobą swoje cierpienia, a stare i nie zagojone rany paliły jego serce… On nigdy nie odzyskał poprzedniego życia. Dla niego domem był mały pokoik przy stajni, a rodziną stado koni i duży pręgowany kocur. Gdy żegnał Black Devil’a po policzku spływały mu łzy. Obdarzył go wielką miłością, ale wiedział, że zrobił to co należało.

Puścił ogiera wolno i długo patrzył jak ten oddala się w stronę zachodzącego słońca, a potem razem z wynajętymi do pomocy przy transporcie ludźmi, wyruszył w długą i bolesną podróż do domu – do stada koni na pastwisku i pana Shortona.


Nigdy jednak nie dane mu było opuścić prerię. W drodze powrotnej serce starego człowieka zatrzymało się. Zmarł z tęsknoty za jedynym przyjacielem jakim obdarzyło go życie. W ostatniej chwili przed śmiercią zdążył jeszcze wyszeptać jakby do siebie:


„On darował mi szczęście. Ja darowałem mu wolność.”


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Antibarbie
roczniak
roczniak



Dołączył: 04 Lis 2007
Posty: 75
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Okolice Krakowa =)

PostWysłany: Czw 21:00, 13 Gru 2007 Temat postu:

Niestety dziś nie mam czasyu żeby przeczytać ale jutro obiecuję! Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Pią 19:01, 14 Gru 2007 Temat postu:

a może po prostu sobie wydrukujesz nie za dużym pismem to jest 2 kartki czyli (przynajmiej dla minie) ok. 20 minut spokojnego czytania

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Antibarbie
roczniak
roczniak



Dołączył: 04 Lis 2007
Posty: 75
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Okolice Krakowa =)

PostWysłany: Sob 17:32, 05 Sty 2008 Temat postu:

Dobry pomysł! =D

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Nie 14:57, 06 Sty 2008 Temat postu:

mogę już wstawiać następną?
na wszelki wypadek wstawię




Solitare
Alicja Getek




Wiele lat później, swoim dzieciom opowiadała, że był to dzień jak każdy inny. Nic nie zapowiadało, że właśnie w ciągu tych kilku godzin odmieni się jej życie...

Piątek był wyjątkowo brzydki. Od rana deszcz bębnił o szyby, a szare, jesienne niebo nie pozostawiało ludziom żadnej nadziei na poprawę pogody. Gabrysia oparła głowę o autobusową szybę. Spojrzała na świat za oknem, przesuwający się powoli i jednostajnie. Nieśmiało uśmiechnęła się do swojego odbicia.

- Przepraszam? Tu jest wolne? – wysoka dziewczyna zatoczyła się jak pijak i z głośnym klapnięciem upadła na miejsce obok niej – A, to ty? Znowu jedziesz do stajni? – dodała odwracając się w stronę Gabrysi.
- Przecież ktoś ci musi konia wyczyścić, Justa! – dodała inna dziewczyna, która w jakiś niewiadomy sposób zjawiła się obok – takie kocmołuchy tylko do tego się nadają!
- Masz rację! Nie pomyślałam! – Justyna roześmiała się histerycznie i odrzuciła w tył swoje długie, wypielęgnowane włosy – Swoją drogą to dziwię się, skąd twoi starzy znajdują kasę byś mogła jeździć...
- Nie twój interes – Gabrysia zarzuciła na plecy swój plecak z logo Nirvany. Podniosła z ziemi płócienną torbę z której wystawał czarny, zniszczony palcat i zrobiła kilka chwiejnych kroków naprzód. W ostatniej chwili złapała się oparcia pobliskiego fotela, broniąc się przed upadkiem – to miejsce jest wolne. Możesz usiąść Karolino.
- Jasne, że usiądę kocmołuchu! Pamiętaj, że najlepsze konie są nasze! Twoje mogą być tylko chabety! – obie dziewczyny roześmiały się wdzięcznie, a następnie pogrążyły w ożywionej rozmowie. Gabrysia przeszła na koniec autobusu, oparła się o pokrytą graffiti ścianę. Wyjrzała przez okno i ujrzała, że przez zasłonę ciężkich chmur przebija się niesmiały promyk słońca. Ona kochała „chabety”...



Gniady ogier pięknie galopował. Jego szyja była wygięta w artystyczny łuk, grzywa wznosiła się i opadała, to ukazując to zasłaniając białą gwiazdkę na suchym pysku – jedyny kawałek białej sierści na tym atletycznym rumaku. Ararat był ośmioletnim arabem, aktualnie wkraczającym w ten czas, kiedy koń o takich zdolnościach do skoków zaczyna startować w poważnych zawodach. - Zamknij nadgarstki! Skróć wodze! Dziewczyno! Jak ty chcesz wygrać te zawody! Dobry koń to jeszcze nie wszystko! Weź teraz tą stacjonatę, tylko porządnie! Bez wygibasów! – instruktor krzyczał tak głośno, że zrobił się cały czerwony, a żyły na jego szyi nabrzmiały i zaczęły przypominać napięte postronki.

Justyna zawróciła konia, a Ararat z wrodzonym wdziękiem i gracją wykonał polecenie. Przez ułamek sekundy widać było, że ogier stoi na jednej nodze, a dopiero potem przenosi ciężar ciała na kolejne kończyny. Gabrysia zastanawiała się czy Miłka, klacz, którą się zajmowała potrafiłaby wykonać w pełnym galopie tak ostry zwrot. Ale Miłka, była zwykłą śląską klaczką, jej rodzice nie byli chempionami i ogólnie Miłka była zwykła. Nie obrosła legendą tak jak Ararat, to nie na jej widok wszyscy bywalcy KJ „Mirkowo” wstrzymywali oddech, to nie o niej rozmawiali jeźdźcy po zakończonych treningach, siedząc w małej szopie przerobionej na siodlarnię. Nie, Miłka była zwykła.

Gniadosz przyśpieszył na widok czarno-białej przeszkody, Justyna, wybitnie nie przygotowana na tak szybką jazdę, gwałtownie ściągnęła wodze. Ararat nie przejął się bólem jaki zadawało mu wędzidło, jeszcze przyśpieszył. Widać było jak pod cieńką skórą pracują wspaniałe muskuły.

- Mówię ci Gabi, ona zaraz spadnie! – mruknął do dziewczyny pan Józef – instruktor. W tym momencie wspaniały rumak, chluba i duma całego klubu, obiekt westchnień wielu jeźdźców, zgrabnym skokiem pokonał przeszkodę. Pokonał bez jeźdźca. Oszołomiona dziewczyna wstała z ziemi i wytrzepała swoje nowiutkie bryczesy. Ze złością walnęła palcatem w przeszkodę.

- Uff! – odetchnął z ulga instruktor – Justyna! Jak nic ci nie jest, to wsiadaj na konia i skacz jeszcze raz i na litość boską daj mu trochę swobody przed taką wysoką przeszkodą!
- Nigdzie nie wsiadam! Koniec jazdy na dziś! – oznajmiła dziewczyna i podeszła do ogrodzenia lekko utykając na prawą nogę – a ty się nie śmiej kocmołuchu! Ty też byś spadła – warknęła i walnęła palcatem w drewniane ogrodzenie, kilka centymetrów od nosa Gabrysi – gdzie jest ten głupi koń? Ararat! Chodź tu!

Arab wdzięcznie przykłusował do ogrodzenia i położył swój szlachetny łeb na ramieniu swojej właścicielki.

- Odejdź śmierdzielu! – Justyna odepchnęła konia i przeszła pod płotem – niech ktoś go rozsiodła. Ja już nie mam siły. Ten wypadek był bardzo bolesny! – i to mówiąc odmaszerowała w stronę przebieralni.



Gabrysia odkąd pamiętała jeździła konno. Kiedy miała pięć lat po raz pierwszy wsiadła na kucyka, w wieku dziesięciu lat przesiadła się na pełnowymiarowe konie i zaczęła „na poważnie” jeździć. Była pojętna i szybko łapała nawet najtrudniejsze rzeczy. Kiedy skończyła trzynaście lat wygrała swoje pierwsze zawody. Obecnie trener wróżył jej świetlaną przyszłość, ale żeby mieć konia, trzeba było mieć pieniądze.

W domu Gabrysi jakoś nigdy się nie przelewało, ale od czasu kiedy jej ojciec stracił pracę, rodzina ledwo wiązała koniec z końcem. Żyli z dnia na dzień, nie będąc pewni czy będą mieli co włożyć do ust następnego dnia. Dziewczyna pamiętała dzień w którym tata przyszedł do domu i oznajmił, że został bezrobotnym. Pamiętała, że długo płakała, że myślała, że to już koniec, że nigdy już nie będzie mogła jeździć konno. Następnego ranka, pojechała do stajni. Długo płakała, wycierając łzy w końskie grzywy. Świat jej się zawalił, a rzeczywistość przestała być tą sielanką za jaką uważała ją w dzieciństwie. Wtedy świat po raz pierwszy pokazał jej swoje okrutne oblicze.

Wtedy zjawił się pan Mirosław, właściciel stajni. Po prostu przechodził obok i ją zobaczył, to musiało być zrządzenie losu. Powiedział, że będzie mogła jeździć w zamian za pracę w stajni i jak dotąd dotrzymywał słowa. Trzy razy w tygodniu Gabrysia przyjeżdżała do ośrodka, sprzątała, czyściła, pomagała prowadzić jazdy. Pracowała ciężko i wytrwale. W niedzielę mogła pojeździć i wtedy, siedząc na końskim grzbiecie, wiedziała, że nie ważne jest to, że często wraca do domu i nie ma na nic siły, że jej ręce już dawno temu pokryły się pęcherzami, a jej paznokcie były wiecznie połamane, że jest wyśmiewana przez ludzi podobnych do Justyny. Ważne było tylko to, że mogła jeździć konno.

Bo na końskim grzbiecie nie ważne jest już nic...

- A ty jeszcze tu siedzisz! Jedź do domu dziewczyno! Zaczyna się ściemniać – zawołał wesoło pan Józef i potargał ją przyjacielsko po włosach.
- Już jadę. Muszę tylko się spakować – odparła Gabrysia i zaczęła wrzucać rozsypane w nieładzie części garderoby do swojego sztruksowego plecaka – jeszcze tylko zajrzę do Racjana. Zobaczę czy to jego kopyto się dobrze goi. Pożegnała się z panem Józefem i poszła do stajni. Położyła swój plecak na ziemi i otworzyła drzwi przestronnego boksu. Przywitała się z dereszowatym wałachem.
- Cześć staruszku! Pokaż tę swoją nóżkę – powiedziała lekko podnosząc obolałe miejsce – goi się szybko. Nic ci nie będzie, Racjan. Zobaczysz, już niedługo zaczniesz biegać razem ze źrebakami!
- Jasne, że zacznie. W końcu opiekuje się nim nasza Księżniczka – odparł miły, męski głos.
- Dzień dobry panie Mirku! – przywitała się dziewczyna, poklepała konia i wyszła z boksu.
- Muszę ci coś pokazać- rzucił mężczyzna i poszedł w głąb stajennego korytarza – chodź za mną, Księżniczko!

Dziewczyna posłusznie podreptała za właścicielem stajni, wesoło rozglądając się wokoło. Stajnia. Jej drugi dom.

- Spójrz tutaj – pan Mirosław wskazał ręką jeden z boksów.

Gabrysia podeszła bliżej i ostrożnie zerknęła do pomieszczenia. Pod ścianą stała Selena, jedenastoletnia gniada klacz pełnej krwi angielskiej. Wyglądała na bardzo zmęczoną, ale szczęśliwą. Dziewczyna przypomniała sobie, że właśnie tak wyglądała Miłka kiedy wygrały zeszłorocznego hubertusa.

U jej boku stał mały, kary źrebak, śmiesznie przechylony na lewy bok. Mały konik zawzięcie ssał.

- Urodziła się dziś w nocy. Myślałem, że ta klacz już przepadła! Pamiętasz jak w zeszłym roku Deres dostał kolki? Ona właśnie tak się rzucała! Po prostu skakała po tym boksie. Patrz tam – wskazał miejsce na ścianie – tam tak mocno wierzgnęła, że obiła kafelki!

Rzeczywiście na ścianie widać było wyraźny odprysk, zagłębienie w równej linii zielonych kafelek. Selena miała siłę...

- Na szczęście przyjechał Leszek i jakoś ją z tego wyciągnął. Mało brakowało! Szkoda by było, to naprawdę świetna, skokowa klacz...

Leszek był weterynarzem specjalizującym się w leczeniu dużych zwierząt. Od trzech lat był związany z klubem w Mirkowie, raz nawet próbował nauczyć się jeździć, ale szybko zrezygnował. Gabrysia dobrze go znała, był bardzo młody i często opowiadał świńskie dowcipy.

- No i tym sposobem urodziła się ta kara klaczka. Niestety, marny z niej będzie pożytek. Jej przednia lewa noga jest dużo krótsza od pozostałych. Cholera! Tak liczyłem na tego źrebaka! Specjalnie sprowadziłem chempiona, tego ogiera który wygrał ostatnie zawody. Myślałem, że coś będzie z tego małego, a tu proszę...
- Co pan z nią zrobi? – spytała Gabrysia
- Najchętniej oddałbym ją do rzeźni, a za zarobione pieniądze zapłaciłbym właścicielowi Szlachcica, ale Selena potrzebuje tego źrebaka. Już dwa razy poroniła, boję się, że coś jej odbije jak nie wykarmi chociaż jednego małego. Dlatego oddam ją za rok czy za dwa. Szkoda małej....
- Proszę tego nie robić! – dziewczyna złapała go za rękaw i spojrzała prosto w oczy – ja się nią zajmę. Będę jeszcze więcej pracować i jakoś zarobię na jej utrzymanie. Proszę jej tylko nie zabijać. Bardzo, bardzo pana proszę – jej oczy zaszły łzami, a usta wygięły się w podkówkę.
- Dobrze, jest twoja.
- Naprawdę? – rozpromieniła się – ale ja nie mam panu jak zapłacić, i nie wiem kiedy będę mogła zapłacić...
- Po prostu dobrze się nią opiekuj. Mam jeszcze tyle pieniędzy by wykarmić kolejnego darmozjada. Wytrzyj się Księżniczko, przecież taka zasmarkana nie wrócisz do domu – powiedział i odszedł w swoją stronę.
- Moja śliczna, klaczka. Moja mała Solitare – powiedziała do siebie Gabrysia i szybko wybiegła ze stajni by zdążyć na ostatni autobus do domu.



Po brzydkiej wiośnie, przyszło leniwe lato, następnie złota jesień i ciepła zima. Gabrysia cały czas cierpliwie opiekowała się swoją klaczką. Dużo ją lonżowała, by jej noga się możliwie jak najbardziej rozciągnęła. Pilnowała by Solitare nosiła specjalny gips, rodzaj usztywnianej szyny, którą Leszek sprowadził dla niej z zagranicy. Po kolejnym roku, klaczka zaczęła mniej utykać. Mięśnie i wiązadła trochę się rozciągnęły i teraz dwulatka prawie wcale nie utykała. Owszem, można było zauważyć, że leciutko odciąża lewą nogę i raczej nie galopowała w lewą stronę, ale ogólnie Solitare niczym nie różniła się od podobnych do siebie źrebaków i często hasała po trawiastym padoku. Poza tym bardzo się z Gabrysią zżyły. Klaczka chodziła za nią wszędzie i zachowywała się bardziej na pies niż jak koń. Były nierozłączne, bo połączyło je coś więcej niż tylko wzajemny szacunek. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Przyszedł czas letnich zawodów i Justyna, razem z paroma innymi jeźdźcami wydelegowanymi przez klub, miała pojechać na ogólnopolskie zwody w skokach przez przeszkody. Gabrysia również na nie jechała, jako pomoc przy koniach, sama jednak nie startowała. Pielęgnacja Solitare pochłaniała jej całą energię i dziewczyna nie miała czasu na porządne treningi. Nie przeszkadzało jej to zbytnio. Nigdy nie zależało jej na złotych medalach czy blasku reflektorów. Po prostu tego nie lubiła tak jak większość ludzi nie lubi szpinaku.

- Ararat to piękny koń – powiedziała Gabrysia w dniu zawodów stojąc blisko barierki odgradzającej parkur od publiczności. Justyna właśnie wjechała na plac, z gracją średniowiecznej księżniczki zdjęła toczek i pozdrowiła publiczność.
- Taaaaak. Jak wszystkie konie sportowe. – zauważył pan Mirosław i zapalił papierosa.
- Chciałabym mieć takiego konia jak Justyna. Ona dopiero ma szczęście – mruknęła dziewczyna. Gniadosz właśnie pokonywał pierwszy wiraż w tym samym, pięknym dla siebie stylu. Znowu, tak jak przed dwoma laty, przyspieszył i przeskoczył stacjonatę w brawurowym stylu. Tym razem Justyna utrzymała się na jego grzbiecie, ale Ararat zrzucił dwie belki. Skończone. By wygrać trzeba było przejechać na czysto.
- Nie mów, że nie podoba ci się Solitare... – rzucił pan Mirosław.
- Nie, nie o to chodzi. Kocham ją całym sercem. Jesteśmy jak siostry...- zaczęła dziewczyna. Justyna właśnie zsiadła z konia. Rzuciła wodze koniuszemu i z całej siły walnęła ogiera palcatem. Ararat zarżał i zatańczył. Dziewczyna ze łzami w oczach pobiegła do stajni.
- To cię właśnie różni, Gabi, od dziewczyn i chłopaków podobnych do Justyny. Ty kochasz Solitare, a ona kocha ciebie. Nie ważne jest dla ciebie to, że jest ona chora i nie możesz jej dosiadać. Bo ty nie jeździsz by wygrywać, ty po prostu kochasz konie. Chodźmy do stajni, nic tu po nas – właściciel stajni objął ją ramieniem i razem poszli do stajni.
- Mam pytanie – zaczęła nieśmiało Gabrysia.
- Pytaj!
- Czy gdybym nie powstrzymała pana wtedy w stajni, dwa lata temu, to oddałby pan Soli, na rzeź?
- Nigdy w życiu! Ja po prostu potrzebowałem kogoś kto by obdarzył tego konia największą miłością na jaką było go stać. Chyba nie masz wątpliwość, że dobrze zrobiłem? – zaśmiał się i wyrzucił niedopałek do pobliskiego kosza.
- Nie! Zrobił pan najlepiej jak mógł. Bardzo panu dziękuję za moją Sol. Mam jeszcze jedno pytanie – dodała dziewczyna
- No nie! Mowa była o jednym! – powiedział mężczyzna z udawaną złością
- Czy myśli pan, że kiedyś, kiedykolwiek, Solitare polepszy się na tyle, że będę mogła ją dosiąść i wystartować w zawodach?
- Ja nie myślę, ja to wiem! Chodźmy już. Zgłodniałem bardzo. Znam tu taką jedną miła knajpkę, ja stawiam!

To było najpiękniejsze lato w jej życiu, a to był tylko początek wszystkiego co ją później spotkało.









żeby puźniej nie było nieporozumień: wszystkie dotychczasowe chistoryjki są z portalu ,,konie i my''


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez konik138 dnia Nie 14:58, 06 Sty 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
grzesiek.1993
źrebak
źrebak



Dołączył: 14 Lis 2007
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Nie 16:28, 06 Sty 2008 Temat postu:

komu by się chciało to czytać

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Sob 17:16, 12 Sty 2008 Temat postu:

ja wszystko przeczyłam

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Lis 2007
Posty: 379
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

PostWysłany: Śro 23:55, 31 Gru 2008 Temat postu:

a to już moje opowiadanie


SWALLOW
Alicja Marcinkiewicz



Zacząłem życie tak jak większość koni, rodząc się na pastwisku. Ale to nie było zwykłe pastwisko: było małe, szare i zanieczyszczone. Moja matka, Mira, też nie wyglądała jak zwykły koń, była wyraźnie zmęczona życiem. Kiedy miałem zaledwie miesiąc odeszła na wiecznie zielone pastwiska. Wtedy też mój, wiecznie na nas zły, właściciel stwierdził, że się do niczego nie nadam. Zostałem sprzedany. Nikt mnie nie chciał. Byłem mały, wychudzony i brzydkiej maści. Zostałem sprzedany. Gdzie? Dowiedziałem się tego dopiero, gdy na podwórze wjechała wielka ciężarówka. Z początku myślałem, że to dla mojej wygody. Ale nie, pomyliłem się. W środku było stłoczonych mnóstwo koni. Były wychudzone, słabe… wszedłem powoli do środka… zamiast podłogi była zimna krata. Przywiązali mnie koło innego źrebaka – Rani. Ciężkie drzwi się zamknęły. Ciężarówka ruszyła. Rzeźnia! Nigdy nie myślałem, że tam trafię, a jednak… Po dwóch dniach uciążliwej podróży, w ciągu której żadnemu koniowi nie dali nawet kropli wody, dojechaliśmy do stodoły. Była mała, pusta, rozpadała się. Mimo to z przyjemnością do niej wszedłem. Mieliśmy ruszać nazajutrz. Ale zaraz kiedy się rozjaśniło do stodoły weszła pewna dziewczyna. Była młoda, miała może 20 lat. Jej spojrzenie od razu padło na mnie i na Rani. Wiedziała, że będzie trudno nas odchować, a mimo to kupiła… uratowała właśnie nas. Mnie nazwała Arsich. Nie podobało mi się to imię. Wolałem to, które nadała mi matka – Swallow. Jak się okazało nasza pani kochała konie, ale nie miała większego pojęcia jak się nimi zajmować. We wszystkim wyręczał ją opryskliwy stajenny. Jef, bo tak stajenny miał na imię, nie wyglądał na zachwyconego tym, że musiał się zajmować jeszcze dwoma brzydkimi i słabymi źrebakami. Wmówił więc swojej pracodawczyni, iż źrebaki wyrosną na swawolne, nieposłuszne i narowiste konie. Pani po dłuższym czasie stwierdziła, że nie odda nas spowrotem do rzeźni. Mieliśmy zostać u niej przez rok, a później zostać sprzedane.
Czas mijał. Przez ten rok zdążyłem zaprzyjaźnić się z Rani. Już nie byliśmy słabymi, małymi i brzydkimi źrebakami. Wypięknieliśmy, nabraliśmy sił. Ja, lśniąco kary, szybki ogier i Ona śliczna gniadosza o bujnej grzywie i odważnym usposobieniu, oraz miłym charakterze. Byliśmy nierozłączni. W końcu nadszedł ten dzień: na podwórze wjechał samochód samochót przyczepą. Z samochodu wysiadł menszczyzna i chwilę rozmawiał z naszą panią, podpisał jakieś papiery i wziąwszy dwa uwiązy ruszył na nasze pastwisko. Nie protestowaliśmy kiedy nas zabierał. Bez sprzeciwu opuściliśmy nasz dom.
Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do dziwnego miejsca. Wszędzie było mnóstwo koni poprzywiązywanych do belek. Jak okiem sięgnąć kręcili się ludzie. Zostaliśmy przywiązani obok innych roczniaków. Nie stały spokojnie. Kręciły się na wszystkie strony. Ludzie którzy się nimi opiekowali próbowali je uspokoić. Niektóre konie stawały spokojnie inne ani prośbą, ani groźbą nie chciały słuchać. Pierwszy podszedł kupiec na Rani. Była to młoda, może 16-letnia dziewczyna wraz ze swoją matką. Chcieli mieć śliczną wierzchówkę, którą mogliby wychować sami. Pożegnaliśmy się. Czy ją jeszcze kiedyś zobaczę? Nie mam pojęcia. Kiedy tak rozmyślałem podszedł do mnie jakiś farmer. Zauważyłem go dopiero jak mi chciał podnieść kopyta. Umożliwiałem mu jak mogłem wszystkie badania. Wreszcie, po długich oględzinach, zostałem kupiony. Poprowadził mnie do żelaznej, stosunkowo dużej przyczepy. Zatrzymałem się przed samym wejściem. Zbyt bardzo przypominała mi wydarzenie z moich pierwszych dni życia. Po paru próbach ostrożnie wszedłem. Drzwi się zamknęły. Ruszyliśmy. Jechałem do nowego domu.
Nie wiem ile trwała podróż. Straciłem poczucie czasu. Wiem jedynie tyle, że jak już dojechałem na miejsce świtało. Powoli wyszedłem z przyczepy. Oślepił mnie, po tak długim przebywaniu w ciemnym miejscu, blask światła. Kiedy się już przyzwyczaiłem do tej jasności, zobaczyłem coś, czego w życiu jeszcze nie widziałem: niewielki, ale ładny dom mojego właściciela i stajnie na, jak na oko stwierdziłem, 20 koni oraz wielkie pastwisko sięgające do stawów skokowych trawą. Poza gospodarstwem jak oko wykol były tylko łąki i górskie lasy. To było najpiękniejsze miejsce jakie w życiu widziałem. Chciałem tu zostać na zawsze. John – mój nowy właściciel, zaprowadził mnie do stajni i wpuścił do przestronnego czystego boksu, na samym końcu stajni, gdzie był wspaniały widok na pastwisko. Boks nie był jakiś wyjątkowo piękny, ale był solidny, jasny i pięknie pachniał sianem. To było naprawdę wygodne pomieszczenie.
Codziennie rano John wypuszczał mnie i wszystkie konie na ogromne pastwisko. Znalazłem wśród nich wielu dobrych kolegów, choćby moja bratnia dusza – Ilczi, który był niemal taki sam jak ja, a różnił się tylko maścią (był karogniady) i szybkością (był trochę wolniejszy). Ale znalazłem też śmiertelnego wroga: Parafina. Dwuletni siwek ciągle się pysznił tym, że urodził się na wolności, a został złapany tylko przez innego źrebaka, który zagrodził mu drogę ucieczki. Twierdził, że był jednym z najlepszych koni w stadzie i miał je przejąć, kiedy poprzedni władca umrze. Nie bardzo w to wierzyłem i starałem się nie wtrącać w jego sprawy i trzymać z daleka, ale nie raz i nie dziesięć razy otrzymał ode mnie solidnego kopniaka za uwagi typu:
-Ja urodziłem się jako szlachetny koń, nie tak jak ten muł rzeźny Arsich.
Nienawidziłem jak mnie nazywał tym imieniem, a jeszcze bardziej nie lubiłem, kiedy przypominał mi o moich przeżyciach z pierwszych miesięcy życia. Byliśmy wrogami w pełnym tego słowa znaczeniu.
Pierwsze dwa lata życia na ranczu spędziłem tak samo: rano wychodziłem razem z wszystkimi na pastwisko, żeby się wybiegać i ok. 2-3 godz. Przed zmrokiem wrócić do boksu i tam przespać noc. I tak na okrągło. Ale pewnego dnia John wziął mnie z pastwiska trochę wcześniej. Nie protestowałem Nie zaprowadził mnie do stajni jak zwykle to robił. Kierował się w stronę piaszczystego padoku. Przywiązał mnie do drewnianej belki, a później szybko i delikatnie zarzucił na mnie ciężki płat skóry, który nazywał siodło. Przestraszyłem się. Delikatnie zacząłem odchodzić w bok. John zaczął mnie uspokajać. Kiedy stałem już spokojnie zapiął mi popręg i włożył na głowę coś co nazwał bosal. Nie lubiłem go. Buł sztywny i strasznie mnie po nim bolały boki pyska. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Któregoś dnia John zamiast bosala włożył mi do pyska munsztuk. Nie wiedziałem co to jest i do czego służy. Było zimne i okropnie sztywne. John wsiadł na mnie, pojeździł chwilę dookoła padoku, a potem naprowadził mnie szybkim galopem na środek krótszej ściany padoku. Posłuchałem go bez sprzeciwu. Kiedy już dojerzdżaliśmy do ściany gwałtownie ściągną wodze. Coś mocno nacisnęło na mój język i dziąsła. To okropnie bolało. Chcąc uciec przed bólem gwałtownie przysiadłem na zadzie. Stałem zdezorientowany i przestraszony. To było okropne. Wtedy stwierdziłem, że nie zostanę tu. Nie zniósłbym tego. Wieczorem, kiedy byłem już w boksie zagadnąłem Ilcziego:
-Dziś, John znowu zaprowadził mnie na ten cały padok i na mnie jeździł.
-Wiem. Poza tym myślałem, że codziennie na tobie jeździ, a tobie już dawno znudził się ten temat.
-Tyle że to nie była ta zwykła codzienna jazda. Dziś przyniósł coś, co nazywa wędzidłem, a co okropnie bolało. I podczas galopu to coś mnie strasznie zabolało. Przysiadłem na zadzie i stanąłem w miejscu. Miałem wrażenie że o to właśnie Jonowi chodziło.
-Bry… To okropne.
-Mam zamiar uciec. Nie będę tego dłużej znosił.
-Zgłupiałeś!?
-Nie. Nie zgłupiałem. Nie chcę po prostu tego znowu poczuć. Myślałem że ucieknie ze mną i znajdziemy gdzieś jakiegoś właściciela, który by rozumiał co czujemy.
-Przecież to odludzie. Ponoć do najbliższej farmy jest osiem dni galopu!!!
-Więc możemy zostać tutaj. Te lasy i łąki wyglądają naprawdę pięknie.
-Hmm… Ucieknę z tobą, ale tylko dlatego że jesteś moim przyjacielem i jesteś uparty jak osioł, co wyklucza namówienie cię do zmiany zdania. Ten pomysł jest szalony!
-Wiem. Ale dziękuję. Nie chciałbym uciekać sam.
-Kiedy chcesz uciec?
-Dziś w nocy.
Tak więc jak tylko się ściemniło, a w domu Johna wszystkie światła były już dawno pogaszone, zacząłem majstrować przy zamku mojego boksu. Nie był wybitnie skomplikowany, więc szybko się z nim uporałem. Jak już wyszedłem z mojego boksu otworzyłem Ilcziego. Z nim również poszło gładko. Został jeszcze zamek głównego wejścia do stajni. Był solidniejszy, więc po godzinie siłowania się z nim, stwierdziłem, że to nic nie da. Odwróciłem się. Jak tylko najsilniej mogłem kopnąłem w mniejsze drzwiczki dla ludzi. Upadły, ale przy okazji obudziły wszystkie konie i, jak mi się zdawało, Johna. Szybko przecisnąłem się na dwór i wraz z Ilczim pognaliśmy w stronę lasu. Udało się. Byłem wolny.
Zatrzymaliśmy się dopiero na skraju lasu. Ani ja, ani Ilczi nie chcieliśmy tam wejść. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w lesie mogą być drapieżniki. Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy z Ilczim, że przenocujemy parenaście metrów od skraju lasu, na wypadek gdyby jakiś zwierz chciał na nas zapolować, tak żebyśmy mogli uciec. Ja miałem jeszcze jakiś czas czuwać, podczas gdy Ilczi miał spać. Później po prostu zmieniliśmy się rolami. Tak minęła pełna strachu i napięcia noc.
Kiedy się rano obudziłem Ilczi spokojnie skubał trawę. Nigdy nie ustałby tych dwóch godzin czuwania bez zajęcia, więc nie miałem do niego pretensji. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś strumyczka z wodą. Zgodnie stwierdziliśmy, że w tych okolicach go nie znajdziemy. Poszukiwania zaczęły się w lesie. Kiedy już znaleźliśmy strumyk i się napiliśmy buło południe. Co mieliśmy teraz robić? Ani ja, ani Ilczi nie znaliśmy odpowiedzi. Po długim namyśle ruszyliśmy szukać w tym buszu jakiegoś przyjaznego nam towarzystwa. Raz ze skarpy zauważyłem w lesie stado dzikich koni. Bezzwłocznie powiadomiłem o tym mojego towarzysza. Ten na krótki moment zwrócił wzrok w stronę stada i pełnym galopem ruszył w jego stronę. Ja, oczywiście, podążyłem za nim. Stado dogoniliśmy po długim czasie, bo dopiero o zmierzchu. Na spotkanie pierwszy wyszedł nam Golden – przywódca stada. Ogromny bułan powitał nas przyjaźnie i pozwolił nam z nimi zostać.
W stadzie były tylko klacze i parę źrebaków. Wśród klaczy była smukła siwka. Była piękna. Parę razy chciałem do niej podejść i porozmawiać, ale kiedy tylko się zbliżałem, ona uciekała najdalej jak się dało, czyli na drugi koniec stada. Nie miałem pojęcia, dlaczego. Przez cały następny dzień kombinowałem jak do niej podejść. Kiedy zaczęło się ściemniać Gulden poprowadził stado na jakąś dużą polankę i zarządził nocleg. Mnie w tej ciemności nie było widać niemal wogule. Wiedziałem to bardzo dobrze, więc spróbowałem podejść do siwki z kruchą nadzieją, że mnie nie zauważy i nie ucieknie. Udało się. Stałem tuż obok niej. Nie tracąc czasu zapytałem o to, co mnie najbardziej dręczyło:
-Czemu przez cały dzień uciekałaś, kiedy chciałem do ciebie podejść – aż podskoczyła z wrażenia, kiedy mnie wśród tej ciemności zobaczyła.
-Nie wiem. Nigdy nie byłam jakoś szczególnie chętna do zawierania nowych znajomości. Zawsze mnie inne konie wyśmiewały, bo byłam bardzo widoczna, nie tylko nocą. Nawet za dnia wyróżniałam się wśród drzew kolorem.
-Nie chciałaś znowu usłyszeć tych wszystkich poniżeń, tak?
-Już od dawna odruchowo uciekam, kiedy podchodzi do mnie jakiś nowy koń.
-Przecież po jakimś czasie te konie będą wszędzie. Gdzie wtedy uciekniesz?
-Konie, które się zwykle do nas dołączają, uciekły z pod opieki człowieka. Są, niedoświadczone, a natura robi swoje. Prawie wszystkie padają ofiarą drapieżników.
Wzdrygnąłem się na myśl, że ja też należę do tych ,,niedoświadczonych’’ koni.
-Jak masz na imię? – zapytałem, sam nawet nie wiem czemu.
-Swan. Mam na imię Swan.
-Ja Swallow – odpowiedziałem po namyśle które imię jej podać: nadane przez człowieka, czy przez konia.
Lekko się uśmiechnęła. Opuściła łeb, przymknęła oczy i zasnęła. Ja po chwili również poszedłem spać.
Nie spałem długo. Około północy obudził mnie jakiś dziwnie niepokojący zapach. Spojrzałem na inne konie. Spały spokojnie. Zawsze wyróżniałem się wśród rówieśników węchem, zawsze wyczuwałem wszystkie zapachy trochę wcześniej. Zapach który teraz wyczułem, wprowadził mnie w popłoch. Był dziwny, przerażający. Nie miałem pojęcia co robić. Przestępowałem z nogi na nogę, trwożnie rozglądałem się dokoła, nerwowo parskałem. Wreszcie nie wytrzymawszy cicho zarżałem. Obudziła się tylko stojąca zaraz obok mnie Swan. Spojrzała na mnie i zaczęła węszyć. Patrzyłem na to wszystko. Nic nie rozumiałem. Wreszcie Swan zarżała nerwowo. Wszystkie konie, jak na komendę, odwróciły się i ruszyły galopem w stronę w którą skierowała się klacz. Ruszyłem za nimi. Jeszcze nigdy nie słyszałem żeby koń mógł tak cicho galopować! I to jeszcze po lesie! A co dopiero stado! Biegli niemal niedosłyszalnie! To było dla mnie nie do pojęcia. Nawet zwykle swawolne źrebaki, biegły cicho przy matkach. Nigdy nie przeżyłem czegoś takiego! To nie była ucieczka w popłochu. To było dyskretne wycofanie się za Goldenem na jedną z licznych górskich łąk. Zatrzymali się i odwrócili odwrucili stronę z której żeśmy przybiegli. Golden stał nieruchomo wpatrzony w jeden punkt na skraju lasu. Poszedłem za jego przykładem. Po chwili z tego punktu w który się wpatrywaliśmy wyłoniła się wataha wilków. Skamieniałem ze strachu. Po chwili zobaczyłem Goldena pędzącego wprost na tę watahę. Klacze stały w kole odwrócone zadami na zewnątrz. W środku koła ścieśniły się źrebaki. Parę wilków rzuciło się na Goldena, reszta watahy pobiegła w stronę klaczy, obok których stałem. Zacząłem walczyć. Po drugiej stronie koła dzielnie bronił się przed wilkami Ilczi. W pewnym momencie coś bolesnego złapało mnie za kłąb. To jeden z wilków wbił we mnie swoje kły. Zacząłem wierzgać jak oszalały. Wilk nie mogąc dłużej utrzymać mnie w swoich zębach spadł i złamał sobie kark. Odchodziłem z bólu od zmysłów. Wilki powoli odstępowały ode mnie, widząc że nic nie zdziałają. Nieliczne które zbliżyły się do koła utworzonego przez klacze, zaraz uciekały, skomląc po bolesnym kopniaku z zadnich nóg konia. Wilki się wycofały. Parenaście leżało zabitych lub ledwo żywych na ziemi. Mnie krwawił kłąb. Ilczi miał ranę na szyi i na zadzie, a Golden miał zakrwawioną prawą przednią nogę. Na szczęście ani klacze, ani źrebaki nie ucierpiały. Golden mimo zranionej nogi ruszył, prowadząc jak najdalej od pobojowiska. Zatrzymał się dopiero na wzgórzu, na drugiej stronie olbrzymiej łąki, kilkadziesiąt metrów od skraju lasu. Zarządził postój. Podszedłem do Swan. Chciałem porozmawiać o tym co się dzisiaj stało.
-Skąd wiedziałaś że to wilki? – nie bardzo wiedziałem od czego zacząć.
-Gdybyś ten zapach czuł tak często jak ja, też byś go kojarzył z wilkami.
-Często?
-Mniej więcej raz na tydzień.
-Nigdy jeszcze nie widziałem wilka. Skąd one wiedziały gdzie pobiegło stado?
-Są bardzo podobne do udomowionych przez ludzi psów. Potrafią dotrzeć do ofiary po zapachu.
-Więc po co uciekaliśmy, skoro i tak by nas wytropiły?
-Wyobrażasz sobie obronę na tej polance? Dookoła las. Mogły zaatakować z każdej strony. Nawet gdybyśmy się uratowali, to i tak padłoby dużo koni. Gdybyś mnie nie obudził, nie zdążylibyśmy uciec.
-Znałaś Parafina? – zapytałem znienacka. Dziwnie na mnie spojrzała. Końcu westchnęła i odpowiedziała.
-Znałam. Urodził się w tym stadzie. Strasznie się pysznił tym, że miał zostać następcą Goldena. Nie lubił mnie tylko dlatego, że Golden lubił mnie i stwierdził że nie będę jego osobistą klaczą. Ja też nie chciałam tak skończyć. Kiedyś próbował mnie za to ukarać i kiedy ludzie zaczęli nas wyłapywać, spychał mnie w ich kierunku. Chciał żeby mnie złapali. W pewnym momencie znaleźliśmy się blisko człowieka który zamachną się długą liną z pętlą na końcu. Byłam bardzo szybka więc zaczęłam biec najszybciej jak tylko potrafiłam. Parafin nie mógł mi dorównać. Złapali jego. Ja szybko dołączyłam do stada, które właśnie wbiegało do lasu. Szczerze mówiąc cieszyłam się, że go zabrali. Inaczej, gdyby Golden umarł, miałabym trudne życie.
-Jest w stajni, z której uciekłem. Ciągle pysznił się, że urodził się na wolności, a został złapany tylko przez innego konia.
-Gdyby powiedział, że został złapany bo chciał, zęby złapano innego konia, nie byłby sobą.
Nie pytałem o nic więcej. Ona widocznie też nie miała żadnych pytań.
Reszta nocy odbyła się już bez żadnych przygód. Rano ze wzgórza zobaczyłem jak wilki kończą obgryzać mięso z ciał swoich towarzyszy poległych w nocnym ataku.
Czas mijał. Miałem już cztery lata. Jak mówiła Swan, wizyty wilków i innych drapieżników odbywały się dość często. Z czasem się do tego przyzwyczaiłem i zawiadamiałem stado na długo przed pojawieniem się drapieżnika. Nauczyłem się również wychodzić z takich walk bez większych niż zadrapanie ran. Swan stała mi się bardzo bliska. Któregoś razu, gdy o tym rozmyślałem doszedłem do wniosku, że ją kocham. To odkrycie mnie zszokowało. Od tamtej pory zacząłem się zastanawiać, czy siwka odwdzięcza moje uczucia. Próbowałem to sprawdzić na sto, najczęściej głupich, sposobów: udawałem cały czas mocno kulejącego, aż wreszcie rzeczywiście okulałem, choć nie tak mocno jak podczas udawania, parę razy dałem się zranić wilkom… Nic. Absolutnie nic! Byłem zrezygnowany do granic możliwości. Wreszcie stwierdziłem: koniec. Jeśli mnie Koch to niech sama próbuje zwrócić na siebie uwagę! Dwa dni po tym postanowieniu, kiedy chciałem już iść spać, podeszła do mnie i zaczęła się do mnie przytulać. Byłem całkowicie zdezorientowany. Kiedy z trudem wykrztusiłem pytanie dotyczące ostatnich dni, odpowiedziała wyraźnie rozbawiona:
-Czekałam, po prostu, aż przestaniesz strugać wariata.
Osłupiałem. Co mogłem powiedzieć? Milczałem. Po krótkiej chwili przestała się do mnie przytulać, stanęła obok mnie i pogrążyła się we śnie. Myślałem, że nic już mnie bardziej nie zdziwi. Chyba się myliłem. Następnego dnia Golden zaprowadził stado na dużą, zieloną łąkę. To nie było normalne. Rzadko kiedy za dnia wyprowadzał nas na środek jakiejkolwiek łąki. Zazwyczaj trzymał się blisko lasu, ze względu na to, że w lesie człowiekowi wiele trudniej jest dogonić konie, a co dopiero je złapać! Bułany ogier staną przy maleńkim, pięknie błyszczącym jeziorku pod płaczącą wierzbą i zaczął:
-Wiem, że nie jestem już tak młody jak kiedyś i za niedługo przyjdzie mi umrzeć. Niestety, ostatnich lat mojego panowania nie przetrwał żaden ogierek. Za to do naszego stada dołączyło trzy lata temu dwa nowe konie. Sprawowały się wyśmienicie. Dzięki nim ostatni rok przeżyło 5 z 6 źrebiąt, które z pewnością będą im kiedyś za to dziękować. Przez ten czas wpadł mi w oko jeden z nich. Mam nadzieję, że w przyszłości Swallow będzie dobrze wami rządzić, bo to on zostanie moim następcą.
Skamieniałem. Najpierw Swan, teraz Golden przekazuje mi stado… To dla mnie za dużo, o wiele za dużo. Nagle poczułem, że Swan mnie lekko szturchnęła. Spojrzałem na nią i zorientowałem się o co jej chodzi. Powoli ruszyłem w stronę Goldena. Po chwili stałem już obok olbrzymiego bułana. Wszyscy wydawali się być zadowoleni z wyboru przywódcy. Niewielu potrafi sobie wyobrazić, jak się z tego cieszyłem.
Zaczęło się ściemniać. Golden poprowadził stado na skraj lasu. Nic nie wskazywało na to, że za niedługo wydarzy się tu tragedia. Golden stał najbliżej lasu. Nagle z trawy, zaraz obok ogiera wyskoczyła puma i skoczyła na niego. Momentalnie zerwałem się żeby mu pomóc. Wierzgnąłem. Puma puściła swą zdobycz. Zmorzyła się do skoku na kolejnego konia, ale zanim skoczyła jedno precyzyjne i potężne uderzenie przednich kopyt karosza odebrało jej życie. Poszedłem sprawdzić co z Goldenem. Już nie żył. Puma złapała Go za gardło i zanim zdążyłem zareagować, udusiła. Opuściłem ze smutkiem łeb. Pierwsza podeszła Swan. Trąciła lekko pysk Goldena i spojrzała wymownie na resztę stada. Nikt nie miał najmniejszych trudności ze zrozumieniem co się stało. Wszyscy opuścili łby. Wiedziałem, że teraz moim obowiązkiem jest zadbać o stado. Odprowadziłem je jak najszybciej od miejsca śmierci ich króla. Wiedziałem, żę drapieżniki szybko się o ni dowiedzą i zbiegną się w to miejsce. Tej nocy smutek nie dał nikomu zasnąć. Nawet Swan nie przyszła dziś ze mną porozmawiać. Ta cisza była przytłaczająca. Rano, kiedy wzeszło słońce czułem się już trochę lepiej ale nadal byłem przygnębiony. Miałem dziś tyle rzeczy na głowie, że nie miałem niemal czasu myśleć o Goldenie. W duchu się z tego cieszyłem. Gorzej miały klacze którym praktycznie całe życie organizuje przewodnik stada. Starałem się je pocieszać jak mogłem. Szczególnie żal było mi mojej Swan. Była teraz królową stada, ale nie myślała o tym. Wyraźnie przytłaczała ją śmierć jej ojca. Chciałem odprowadzić je jak najdalej od miejsca śmierci bułana. Myślałem, że im dalej od miejsca śmierci króla, tym łatwiej im będzie zapomnieć o bólu. Poprowadziłem je przez las. Nie wiedziałem dokładnie gdzie idę. Koło południa wyszliśmy z lasu. Trawa była bardzo wysoka. Kiedy w nią weszliśmy nie dało się nas prawie zobaczyć. Nie wszedłbym na tą łąkę nocą. O nie! Zbyt dobrze wiedziałem jak by sobie w niej radziły pumy. Wolałbym zostać pośród drzew i narazić się na wilki. Ale za dnia pumy nigdy nie polują, więc bez większych obaw wyszedłem z lasu. Kiedy znaleźliśmy się w takim miejscu, że wystarczyło tylko podnieść głowę żeby coś zobaczyć, zatrzymałem się. Kazałem stadu nie podnosić łbów, a sam lekko wychyliłem się nad może trawy. Dopiero teraz uświadomiłem sobie gdzie się znajduję. W dolinie na której zboczu staliśmy, widniała stajnia oraz wybiegi. Stajnia była tą samą z której kiedyś uciekłem. Spojrzałem na padok. John jeździł na Parafinie. Właśnie wykonywał to ćwiczenie, przez które ja kiedyś uciekłem. Uśmiechnęłem się przelotnie, ale zaraz posmutniałem. Nie życzyłbym tego bólu nikomu. Nawet Parafinowi. Powoli przeniosłem wzrok na pastwisko. Skamieniałem. Po pastwisku biegała ta sama gniadosza, z którą spędziłem pierwszy rok mojego życia. Nie wierzyłem własnym oczom. To naprawdę była Rani! Zarżałem cicho na Swan. Kiedy podeszła, podzieliłem się z nią swoimi odkryciami. Wychyliła się lekko. Krótko spojrzała i delikatnie się uśmiechnęła. Wiedziała o co mi chodzi. Wieczorem wprowadziłem stado na pobliską polankę i zostawiłem pod czujnym okiem Ilcziego i Swan. Sam wyruszyłem w stronę gospodarstwa. Wiedziałem, że spotkam klacze na pastwisku, bo John zapędzał je do stajni tylko zimą. Był środek lata więc nie martwiłem się o to że będę zmuszony wydobywać Rani ze stajni. Wyszedłem szybko z lasu i puściłem się galopem na niższą trawę, tak by uniknąć drapieżników. Stanąłem tak żeby John mnie nie mógł zauważyć. Poczekałem aż zgasną wszystkie światła i chwilę później już bezszelestnie mknąłem w stronę pastwiska. Wystarczył jeden lekki skok żeby ogrodzenie zostało za mną. Niestety, nie dało się przy tym uniknąć choćby najmniejszego szelestu. Klacze na pastwisku się przestraszyły. Któraś zasugerowała że to drapieżnik. Zaczęły się w panice tłoczyć jak najbliżej stajni. Zarżałem cicho żeby je uspokoić i żeby nie obudziły Johna. Zapanowała nerwowa cisza. Stępem podesłałem do stłoczonego w nieładzie stadka i zatrzymałem się zaledwie parenaście metrów od niego, tak by mogły rozróżnić, że jestem koniem. Gniadosza postąpiła parę kroków do przodu.
-To ty Swallow? To naprawdę ty? – zapytała przyglądając się mi uważnie Rani.
Podeszłem do niej jak najwolniej umiałem. Kiedy oszołomienie minęło wytłumaczyłem jej po co tu przyszedłem. Popatrzyła na mnie smutno.
-Nie mogę iść. Bo widzisz… - spojrzała na grupę klaczy za sobą – zostawiłabym tu przyjaciół, którzy mi kiedyś bardzo pomogli…
- Nie szkodzi – odpowiedziałem po namyśle – przecież nie muszę brać tylko ciebie.
Odwróciłem się i pogalopowałem w stronę ogrodzenia. Parę klaczy i Rani pobiegło za mną. Inne widocznie wolały zostać. Odwróciłem się do ogrodzenia tyłem. Dwa mocne kopniaki pozwoliły złamać belkę ogrodzenia. Ruszyłem galopem. Co chwila oglądałem się czy Rani i reszta klaczy za mną nadążają. Kiedy trawa zaczęła sięgać do kolan, zatrzymałem się. Jedna z towarzyszek Rani zapytała:
-Czemu nie biegniemy dalej?
-Bo trawa jest i tak już za wysoka. Jeszcze nie zwariowałem żeby się dalej pchać w jeszcze wyższą.
-Zwariować? A czemu? Przecież z łatwością przejdziemy nawet przez dużo od nas wyższą trawę.
-Jeżeli po drodze nie napotkamy pum, co o tej porze jest mało prawdopodobne, to przez trawy przejdziemy spokojnie. Ale uniknięcie wilków w środku lasu graniczy z cudem.
Nic nie odpowiedziała. Kiedy słońce zaczęło wschodzić ruszyłem w stronę mojego stada. Kiedy trawa zaczęła sięgać do kłębów, Rani z pewnym wahaniem powiedziała:
-Czemu idziemy w tak głęboką trawę? Przecież sam mówiłeś, że tam są pumy.
-Tak. Ale pumy polują tylko nocą. Za dnia śpią.
To je przekonało. Dotychczas szliśmy stępa, ale kiedy tylko zaczął się las ruszyłem spokojnym galopem. Klacze poszły za moim przykładem. Galopowaliśmy może pół godziny. Kiedy przybyłem na miejsce byłem delikatnie zasapany, za to klacze biegnące za mną ledwo stały na nogach. Przez to byłem zmuszony pozostać na polanie jeszcze dobrą godzinę. Przez ten czas zdołałem porozmawiać z Swan i Ilczi o ostatniej nocy. Zaatakowało ich małe stadko wilków z którym szybko się uporali. Reszta nosy upłynęła spokojnie. Opowiedziałem im co przeżyłem tej nocy i ruszyliśmy w drogę. Kiedy wyszliśmy na łąkę, podeszła do mnie Rani. Chciała wiedzieć co się ze mną działo po rozstaniu. Opowiedziałem jej moją historię. Kiedy skończyłem, zaczęła relacjonować wydarzenia ze swojego życia:
-Zostałam wtedy kupiona przez matkę pewnej dziewczynki – powiedziała – Trafiłam do ładnej stajenki, miałam do dyspozycji dość duże pastwisko. Dziewczynka nazywała się Mary. Nie była dobrym jeźcem, ani nawet nie miała pojęcia jak mnie wychować, bo zrobiła to źle. Przychodziła do mnie ledwie raz na tydzień. Ganiała mnie po pastwisku. Czasami, jak nie dawałam się jej złapać, biła mnie. Kiedy przyszło mnie ujeżdżać wyprowadziła mnie z boksu, przywiązała, niezgrabnie wyczyściła i gdzieś poszła. Kiedy wróciła niosła mnóstwo połączonych ze sobą pasków i jakiś czarny kawał skóry, który nazywała siodłem. Brutalnie zarzuciła na mnie to ,,siodło’’ i zapięła coś co nazwała ,,popręgiem’’. To coś okropnie uwierało mnie w kłąb, boki i obcierało skórę. Mery założyła mi później na łeb coś co nazywała kiełznem. To były te paski, tylko doczepiła do nich jakiś metalowy pręt który nazwała phelmem… nie… phealmem. To ,,coś’’ było bardzo niewygodne. Kaleczyło mi język, dziąsła i boki pyska. W dodatku było bardzo ciasne. Otworzyłam pysk, żeby nie czuć tego obrzydliwego pręta. Poczułam palący ból na zadzie, który zostawił bat, szarpnięcie na głowie i palący ból w pysku. Musiałam zacisnąć szczękę. Po chwili nie wytrzymałam i chciałam znowu go otworzyć, ale już nie mogłam bo jakiś pasek przytrzymywał mi szczęki! Mary zapięła mi pod pyskiem jakiś łańcuszek przypięty do phealmu, ale znów zapięła GOP bardzo ciasno i teraz czułam ten ból w pysku cały czas. Mary wprowadziła mnie na piaszczysty padok i wskoczyła na mnie. Napięła wodze. Niemiłosierny ból na szczękach i języku nasilił się. Postanowiłam pozbyć się mojego jeźdźca. Zaczęłam kozłować. Mary spadła ale szybko się podniosła, złapała mnie za wodze, zaczęła nimi szarpać i bić mnie gdzie tylko popadnie. Zaczęłam się bronić. Wierzgnęłam. Mery przewróciła się. Myślałam że znowu się podniesie i zacznie mnie katować, więc uciekłam jak najdalej mogłam. Ale Mary się tym razem nie podniosła. Zaczęłam powoli do niej podchodzić. Była nieprzytomna. Chciałam zarżeć, kogoś powiadomić, ale nie mogłam bo za mocno zacisnęła mi pasek na pysku. Po paru godzinach przyszła matka Mary. Ucieszyłam się. Myślałam że ściągnie ze mnie te wszystkie narzędzia tortur, ale ona podbiegła do Mary, potrząsnęła nią, wyciągnęła z kieszeni jakiś przedmiot i zaczęła w ten przedmiot z przerażeniem mówić. Byłam okropnie zdenerwowana. Po chwili, na dokładkę, na podwórze zajechał jakiś okropnie hałasujący samochód. Zabrali Mary i w pośpiechu odjechali. Stajenny zaprowadził matkę Maty do domu. Pod wieczór ktoś wreszcie przypomniał sobie że istnieję i poszedł żeby mnie odprowadzić. Stajenny rozsiodłał mnie i wprowadził do boksu. Znikną. Nikt nie dał mi jeść więc poszłam spać głodna. Nazajutrz rano przyjechał John z przyczepą. Załadował mnie. Zanim zamkną drzwi przyczepy zobaczyłam matkę Mary. Wyglądała jakby mnie nienawidziła ponad wszystko w świecie. Przez te, jak mi się zdawało, parę dni podróży miałam czas żeby, się zastanawiać dlaczego tak jest. Nie wymyśliłam nic. Kiedy mnie wyładował trafiłam prosto na ogromne pastwisko. Codziennie brał parę klaczy i jeździł na nich. Po jakimś tygodniu podszedł do mnie i zaczął prowadzić na padok. Nie uciekałam. Nie wiem czemu, ale szłam spokojnie. Zaczął mnie siodłać więc trochę się spłoszyłam, ale nie bił mnie jak Mary, tylko delikatnie głaskał. Po chwili stałam już osiodłana. Tym razem nic mnie nie uwierało w boki i nie obcierało. Pewnie gdyby nie dociągnięty popręg to bym go nie czuła. Potem założył mi coś podobnego do kantara tylko z naczułkiem i wodzami przebiegającymi za potylicą, krzyżującymi się pod łbem i przebiegającymi przez kółka z boku kantara co nazywał bitless bridle i wsiadł na mnie. Ruszyłam posłusznie stępem kiedy mnie o to poprosił. Nic mnie nie bolało, więc nie miałam powodów uciekać. Puźniej jeszcze kłusowałam i galopowałam. John nie szarpał mnie i nie bił. Lubiłam te jazdy do czasu kiedy w grę wszedł munsztuk. Po trzech takich lekcjach usłyszałam na pastwisku szelest. Myślałam, że to jakiś drapieżnik. Jedna z klaczy powzięła przypuszczenie, że to jakaś puma. W naszym stadku zapanował ogólny popłoch. Kiedy usłyszałyśmy z tamtej strony ciche rżenie i zobaczyłyśmy kształt konia uspokoiłyśmy się nieco. A co się dalej działo to już dobrze wiesz.
Rani i jej przyjaciółki powoli uczyły się porządku w stadzie. Wszystko na nowo zaczęło działać w normalnym rytmie. Aż do czasu kiedy za dnia, będąc na skraju lasu, zobaczyliśmy jadących między drzewami ludzi. Na czele zastępu jechał John na Parafinie. Rzuciliśmy się do ucieczki w stronę przeciwległego brzegu lasu. Biegłem na końcu pilnując żeby nikt nie został w tyle. Ludzi ruszyli za nami. Kiedy dobiegaliśmy już do sporo oddalonego brzegu lasu, ludzie zaczęli rzucać lassa. Ratując przed pochwyceniem Swan, rzuciłem się na lecącą pętlę lassa. Parafin zahamował. Pętla zacisnęła się gwałtownie i pozbawiła mnie na chwilę równowagi. Stado zaczęło zwalniać. Jak najgłośniej umiałem, zarżałem żeby się o mnie nie martwili i schowali się w lesie. Zacząłem rwać się w stronę znikającego stada, wierzgać i gryźć jak najzacieklej się dało. Widząc, że John sobie nie poradzi inni ludzie pomogli mu, zarzucając na mnie kolejne zwoje lin. W końcu byłem unieruchomiony tak, że nie mogłem się nawet poruszyć. Ludzie podnieśli mnie i siłą zaciągnęli na farmę. John bez najmniejszego żalu zrzekł się ,,takiego dzikusa’’, tak samo jak pozostali ludzie. Wziął mnie więc najbardziej brutalny z nich. Wepchnęli mnie do przyczepy i wywieźli na targ koński. Ale to był targ koni rzeźnych. Rzucałem się na wszystkie strony. Spanikowałem. Przed oczyma stanęły mi wydarzenia z młodości. W końcu z pomocą batów i drutów pod wysokim napięciem wepchnęli mnie do jednej z ciężarówek. Stałem w głębi. Do ciężarówki wepchnięto jeszcze mnóstwo innych koni tak że nie mogłem się nawet ruszyć. Drzwi ciężarówki się zamknęły. Czekała nas długa, ciężka podróż. Nieprzyzwyczajony do braku pożywienia i wody już trzeciego dnia opadłem całkowicie z sił. Upadłem. Wiedziałem że to jest mój koniec. Następnego dnia klapa się otworzyła i jacyś ludzie zaczęli wyganiać konie z ciężarówki. Te które upadły podnosili przemocą. Na drugim końcu ciężarówki leżał prawie martwy koń który od dwóch dni podróżował z nogą zaklinowaną pomiędzy prętami kraty która była na ścianie ciężarówki. Ludzie popatrzyli na niego a później przybiegł ktoś z siekierą i odrąbał temu koniowi nogę, która się zaklinowała. Oszalałe z bólu zwierze poderwało się tylko po to, żeby wpaść na zbyt pochyłą rampę i złamać sobie kark. Byłem przerażony, ale nie miałem siły by się podnieść. Z strasznie szybkim biciem serca patrzyłem jak powoli wychodzą kolejne konie i kolejka szybko dochodzi do mnie.
Nagle poderwałem się i zacząłem gnać wprost w stronę wschodzącego słońca. Beztrosko galopowałem przed siebie, czułem wiatr w grzywie. Niewiele obchodziło mnie, że tuż za mną paru mężczyzn próbuje podnieść martwego, karego konia.
Byłem WOLNY.


* * * * * * * * *

Miejsce złapanego Swallowa zajął chwilowo Ilczi. Kiedy syn Swallow Swallowa i Swan dorósł zajął miejsce ojca. Stado Swallowa nadal nawiedzały drapieżniki, ale już nigdy żadnemu człowiekowi nie udało się złapać żadnego z tych koni. Chroniło ich przed tym widmo karego konia, który kiedyś władał tym stadem i pragną nadal go chronić.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum www.wieszchowce.fora.pl Strona Główna -> opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1


Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB (C) 2001, 2005 phpBB Group
Theme Retred created by JR9 for stylerbb.net Bearshare
Regulamin